sobota, 25 lipca 2009

Cienie (2001) - rozdz.1

Leżał, zaciskając kurczowo powieki aż głosy, które przed chwilą przeraziły go śmiertelnie, ucichły. Powoli odzyskiwał zdolność myślenia. Zdał sobie sprawę z oczywistego faktu, że jego kryjówka w zaroślach jest dalece niewystarczająca.
Otworzył oczy i uniósł głowę. Pot wąską słoną strużką spływał do kącika jego lewego oka. Przetarł je gwałtownie kciukiem.

Uciekać! Trzeba natychmiast stąd uciekać.
W jego mózgu nabierała rozpędu i rytmu bezlitosna maszyna strachu, przez
której jednostajne warczenie, nie potrafiły przebić się komendy , jakie starał się
wydawać swym naprężonym kurczowo mięśniom.
Chciał delikatnie rozchylić liście, ale jeszcze mocniej przywarł całym ciałem do wilgotnej leśnej ściółki.
Boże, Boże daj mi uciec. -tłukło się gdzieś głęboko w jego prywatnej ciemności.

Cisza! Bezwzględna, niespotykana w lesie cisza. Bezwietrzna kotara ciszy.

Ptaki zamilkły i zdawało mu się, że jego stłamszony oddech rozbrzmiewa jak
łopot ogromnego, rozpiętego w pustce żagla .

Kap, kap, kap, kap –krople spadały, jak z nie dokręconego kranu, tam gdzie
to wszystko przed chwilą się działo. W jakiś niewytłumaczalny sposób odgłos kojarzący mu się z widzianą przed momentem makabryczną sceną pomógł przełamać obezwładniający opór ciała i ścierpniętą dłonią odchylił gałązkę krzaku malin. Wyjrzał ostrożnie przez szczelinę.

Wygniecione miejsce w wysokiej trawie było puste. Z gałęzi młodej brzozy, wprost na liście spływała drobniutkimi strużkami krew. Trawa w promieniu trzech może czterech metrów , kora drzew , pnie , gałęzie i wreszcie przycupnięte w gromadce Olszówki spływały krwią, która zdawała się padać wprost z bezchmurnego nieba.

Kap, kap.

Uniósł wzrok i ujrzał w rozwidleniu gałęzi brzózki urwaną głowę tego chłopca.

Gwałtownie obejrzał się, słysząc szelest za plecami. To tylko wiatr, który
powrócił delikatnie by hałaśliwie musnąć korony drzew i zarośla. Las się obudził do życia!

Mężczyźnie, z którego nagle opadło napięcie, zrobiło się słabo i zwymiotował wprost we własny sweter, starając się bezskutecznie stłumić odgłosy torsji. Miał teraz do wyboru dwie możliwości. Mógł leżeć dalej w zaroślach i czekać półprzytomny ze strachu albo starać się uciec.

Dokoła był gęsto zarośnięty młodnik, lecz gdyby udało mu się cofnąć około
stu metrów, znalazł by się wśród wysokich sosen rosnących tak rzadko,
że już ze skraju młodnika , w którym teraz siedział przerażony i cuchnący było
widać drogę, nasyp kolejowy i pierwsze zamieszkane zabudowania .

Wsparty na łokciach i kolanach zaczął wycofywać się jak rak. Torba, z której wysypały się nazbierane przez niego z takim mozołem grzyby i fiołkowo--czerwony termos pozostały w miejscu gdzie ją upuścił.
Cofanie się w ten sposób było uciążliwym koszmarem, ale nie mógł się przemóc by odwrócić się tyłem do tego miejsca. Jeżyny oplatające karpy wydartych
niegdyś ziemi , obecnie zmurszałych pni .

Jakieś kolczaste krzewy. Młoda leszczyna.
Cofał się w tym wilgotnym ciepłym półmroku metr po metrze, walcząc z wciąż powracającą pokusą zerwania się na nogi i gwałtownej ucieczki.

-Zrobię to w wysokim lesie i będę gnał,gnał. Myśli kołatały się w jego głowie, a każdy nieostrożny ruch wywołujący hałas wstrząsał nim niby uderzenie prądu.
Był już bardzo blisko. Rozejrzał się dookoła i wstał.

Stał oparty o wysoką sosnę

Głęboko zaczerpnął powietrza by za moment runąć przed siebie w panicznej ucieczce. Właśnie w tym momencie.
Momencie pozornego wyzwolenia usłyszał ten ich pomruk.
Wrócili! Jezu wrócili! Ruszył gwałtownie, ale zdrętwiałe nogi odmówiły mu na moment posłuszeństwa. Upadł.

Poderwał się ponownie i rzucił przed siebie.
Biegł a zdawało mu się, że przedziera się przez bagno. Że stoi w miejscu a jego ramiona oplatają sieci niewidzialnych pajęczyn. Powietrze zgęstniało.
Gałęzie chwytały go w pół a oni pędzili za nim i byli bardzo blisko.

Słyszał jak pomrukiwali i kwilili do siebie, lecz on był już na skraju lasu pomiędzy brzozami. Dwadzieścia metrów od drogi.

Trzydzieści do kolejowego nasypu

Jednak żaden samochód nie przejeżdżał w tym momencie i mimo znajomych atrybutów cywilizacji w ciszy gorącego sierpniowego poranka zdał sobie sprawę, że będzie zdany tylko na siebie.
Zawył rozpaczliwie i mimo
, że w piersiach rosła mu migotliwa kula bólu przyspieszył i biegł wychylony do przodu niczym sprinter zrywający niewidoczną taśmę fotokomórki .

Sekunda złudnego wyswobodzenia. Skumulowane przez ostatnią godzinę
gorące pragnienie życia wybuchło w nim gwałtownie i natychmiast skonało
gdy usłyszał za plecami jak ta przerażająca rzecz rozwija się niby ogromny bicz
i niosąc ze sobą świst rozcinanego powietrza zbliża się do niego. Poczuł miękkie
ale potwornie silne uderzenie w plecy. Gwałtowne, szybko wirujące oploty
rzuciły nim jak laleczką w powietrze a gdy uderzył o ziemię powlekły go
błyskawicznie w kierunku lasu.

Szybko, piekielnie szybko. Trawa i grudy ziemi
z pasa przeciw pożarowego tryskały wokoło , gdy próbował palcami wstrzymać
choć na chwilę ten bezlitosny ruch.

Jeszcze kątem oka dostrzegł wlekącego się poboczem czerwonego Poloneza, lecz był już pomiędzy białymi pniami brzóz.

Wtedy otwarło się prawdziwe okno bólu. Przez chwilę widział te stworzenia, lecz zabrakło mu czasu nawet na ostatni kurczowy haust życia.

Ciemniec pewnym ruchem, znamionującym wprawę wielu polowań urwał mu głowę i odrzucił precz.

Później razem ze swoim zakapturzonym towarzyszem rozerwali ciało, z którego gorącej
czeluści wyciągali różne narządy i posilali się hałasując jak rozbrykani malcy.
Siedział w rozrzuconej pościeli i charczał. Jego ciałem wstrząsały gwałtowne
spazmy bólu, a wyciągniętymi przed siebie rękoma próżno szukał oparcia w powietrzu.
Przerażona Monika, poderwała się z głębokiego snu i szarpiąc go za nagie ramie próbowała wydobyć go na powierzchnie jawy.

-Jezu, co ci jest? Mariusz, o mój Boże –krzyczała, a jej wysoki przerażony
głos, który początkowo zdawał mu się składnikiem snu coraz wyraźniej docierał do niego, składając się wraz z obrazem ich sypialni w dobrze znaną układankę codzienności.
W sąsiednim pokoju obudziły się dzieci.

Piotrek, starszy z dwójki braci otworzył zamaszyście drzwi dzielące pokoje.

-Co się tacie stało? Co się dzieje? - pytał przestraszony trąc zaciągnięte snem oczy
Kiedy Monika zajęta była uspokajaniem dzieci Mariusz opadł z niewysłowioną
ulgą na poduszki oddychając głęboko spierzchniętymi wargami.

To sen , to tylko pieprzony sen. Już dobrze, wszystko dobrze . Trzykrotnie
zamykał i otwierał oczy, ale koszmar nie wracał.
Był ciepły sobotni poranek 16 sierpnia. Pierwszy dzień jego dwutygodniowego urlopu.

Miał to uczcić wyprawą na grzyby , ale jakoś dziwnie stracił cały entuzjazm. Delikatnie falowała firanka w otwartych na całą szerokość drzwiach balkonu.
Pochyłe smugi jaskrawego światła zdawały się unosić srebrzyste, wirujące drobiny kurzu .

-Sen, to tylko sen – powiedział patrząc wprost w ogromne brązowe oczy
żony, czujnie pochylonej nad jego spoconą twarzą .
Piotrek minął ich łóżko i szeroko ziewając, już spokojny, wyszedł na balkon,
a przebudzony nie bardzo zdający sobie sprawę z tego co było powodem tego
zamętu, trzyletni Artur, obyczajem dziecięcym przydreptał i wsunął się między
rodziców, mrucząc pod nosem. Niby senny, lecz małymi rączkami wygrzebał z wprawą codziennej rutyny spod poduszki pilota i marzenia o śnie prysły ostatecznie.

Teraz, kiedy był całkiem rozbudzony Mariusz zdał sobie sprawę jak ciężki był
to koszmar. Mimo, że w pokoju panował przyjemny chłód poranka, pot musiał
strugami spływać z jego ciała. Prześcieradło i kołdra, po jego stronie łóżka były mokre od potu. Wstał, zręcznie okrywając swą nagość grubym granatowym szlafrokiem i powędrował do łazienki.

Bolały go mięśnie nóg, a na dodatek koszmarny sen zamiast spłynąć w niebyt wraz z przebudzeniem tkwił w nim uparty i wyraźny, tak jak w kinie gdy sala nabiera światła a ty schodzisz po szerokich błyszczących schodach do szatni.

Umył zęby ze świadomą powolnością, a potem już w wannie chłodnym prysznicem zmył z siebie nieznośną lepkość potu. Ubrał się w krótkie zielone spodnie i mocno spraną koszulkę z kolorowym wizerunkiem Eryka Cartmana.

Za drzwiami łazienki dom ożył. Nadjeżdżał Noddy i Artur śpiewał piosenkę a Piotrek uciszał go mrukliwie.
Przeczesał twardą szczotką siwiejącą, krótko przystrzyżoną czuprynę, a domownicy ku swemu utrapieniu musieli wysłuchać jak śpiewa mocno fałszując ...

...to było na kanale Erie
w piękny słoneczny lata dzień
gdym płynął razem z rodzicami
podróży żaden nie krył cień... Szczęśliwie nie pamiętał dalszych zwrotek, więc tą powtórzył jeszcze dwukrotnie podczas golenia i w dobrym już nastroju powędrował do kuchni, by swoim zwyczajem przekąsić przed śniadaniem małe co nieco.

Początkowo po rezygnacji z wyprawy do lasu, miał zamiar spędzić cały dzień w przydomowym ogródku, bynajmniej nie na pracach gospodarczych, których konieczność zaczynała się powoli wyłaniać wraz z nieuniknionym zbliżaniem się lata do konca.

Nie był ich specjalnym wielbicielem i mimo aluzji oraz wyczekujących spojrzeń teściowej i lekkich wyrzutów sumienia wolał jednak trochę poleżeć z książkami na kocu, pograć w piłkę z chłopcami.
Ot, takie miłe przydomowe zadania na pierwszy dzień urlopu. W końcu zmienił jednak koszulkę ze względu na mało parlamentarny napis towarzyszący rysunkowi a nie wykluczał, że części mieszkańców Koliny nie jest obca znajomość języka angielskiego.

Wciągnął na bose stopy żółte trampki i z koszykiem powędrował do sklepu po chleb i dalej do kiosku po gazety poruszony pragnieniem poczytania w dodatku sportowym o szczegółach trzeciej kolejki ligi piłkarskiej.

Był kibicem polskiej piłki a żeby oglądać pogardzane przez większość mecze rodzimej ligi co miesiąc płacił prawie sto złotych kodowanej telewizji. Kibicował
Wiśle, Legii i Lechowi, co przez zaciętych fanów każdej z tych drużyn byłoby już nie dziwactwem, ale objawem jakiejś choroby umysłowej.

Kolina. Pięć tysięcy mieszkańców i prawa miejskie nadane przez samego Kazimierza Wielkiego, którego niewielkiej urody popiersie patrzyło z betonowego postumentu na przejeżdżające trasą Warszawa – Poznań samochody. Trasą, której rola została mocno zredukowana po wybudowaniu kawałka czegoś co w założeniu miało być autostradą a co omijało Kolinę łagodnym łukiem. Kilkanaście lat wcześniej miejsce z którego obserwacjom oddaje się brodaty król było parkingiem TIR-ów i ośrodkiem pokątnego miejscowego
kurestwa.

Obecnie liczne ławki i betonowe obrzeża nieczynnej fontanny stały się ulubionym przez młodzież miejscem hałaśliwej konsumpcji produktów alkoholowych.
Mimo panującego od tygodnia upału, którego skutków nie równoważyły wieczorne burze oraz porannych koszmarów Mariusz poczuł się znacznie lepiej i rozważał nawet możliwość wypicia piwa „Tarcza” ale doszedł do wniosku , że o tej porze etatowi bywalcy bywają zbyt namolni w poszukiwaniu środków na uleczenie skutków wczorajszych libacji.

Była jedenasta trzydzieści, gdy naszego bohatera, który nie był człowiekiem, nadmiernie interesującym się sprawami bliźnich, ani tym bardziej potocznymi sensacjami małego miasteczka minęły dwa policyjne radiowozy, a za chwilę okratowana suka.

Uśmiechnął się pogodnie na widok pyska psiego tropiciela, czujnie wyglądającego przez
tylną szybę pojazdu.

Pomachał mu wolną od obowiązku noszenia koszyka dłonią a tamten przechylił w uśmiechu szlachetny łeb. Skonstatował jeszcze, że ta mini kolumna zmotoryzowanych obrońców prawa i porządku zmierza w kierunku oddalonego o jakieś dwa kilometry lasu. Trzeba przyznać, że zrobiło mu się trochę nieprzyjemnie, ale niejasność tego uczucia spowodowała, że prawie natychmiast znikło.

Dopiero gdy wracał do domu z koszykiem w lewej a ze złożoną do czytania
Wyborczą w prawej dłoni usłyszał coś, co ponownie wytrąciło go z równowagi.

Przewracał właśnie strony lokalnego dodatku, gdy zdał sobie sprawę, że w
żaden sposób nie uniknie spotkania ze znakomitym Józiem.

Znakomity Józio był dzielnym pięćdziesięciolatkiem, którego dochody złożone
z niewielkiej renty chorobowej i uzyskiwane z lewych fuch zduńskich nie mogły w żaden sposób zrównoważyć się z zamiłowaniem do hulaszczego trybu życia tego miłego człowieka . W związku z czym, odkładając chwilowo na bok przyrodzoną godność i wysoką samoocenę , której był gorliwym obrońcą miał zwyczaj rozpoczynać prawie każdy dzień od szukania znajomych by uzyskiwać od nich drobne lecz bardzo długoterminowe pożyczki. Trzeba tu oddać mu sprawiedliwość, że czasami zdarzało mu się regulować swoje zobowiązania
a hałaśliwy i pełen zapewnień sposób w jaki to czynił bywał bardziej krępujący
dla wierzyciela obdarzanego tak nieoczekiwaną łaską niż sam akt pożyczki.

Mariusz poznał go osiem lat wcześniej gdy znakomity Józio zreperował mu stary piec kaflowy w pokoju gościnnym.

Przez te lata ilość pieców kaflowych, które można by było naprawiać zmniejszyła się znacznie, bezlitośnie wypieranych przez instalacje centralnego ogrzewania, co było tragiczną przyczyną załamania się Józiowego budżetu.
...złoty trzydzieści na małe piwko do poniedziałku szefuńciu - pomyślał i sięgnął do koszyka po portmonetkę lecz ku jego zaskoczeniu Józio zaczął z innej beczki odciągając go nieco na bok poza zasięg słuchu ludzi właśnie wychodzących ze sklepu . Był bardzo przejęty . Mówił szybko i niezbyt wyraźnie ale Mariusz z każdym kolejnym zdaniem kamieniał.
-Nie słyszałeś kurna co się stało. Ja cię pieprze .Mówię ci, Stachu Ława i
Mirek pierwsi to widzieli i dali nam znać. Kurwa . Ale ja tam nie poszedłem
Za Chiny ludowe bym nie poszedł. W małym lesie , a ile glin jebanych
się zjechało . Zapierdolili gościa .
-No widziałem jak jechali chwilę temu .
-To to już czwarta ekipa . Druga z psami . Pierwszy pies spierdolił a ten jego
treser gonił go aż za tory. Masakra , mówię ci masakra .Na samym brzegu w
tych brzózkach... Stachu i Mirek wyskoczyli z rana na grzyby, żeby
podsmażyć coś do zagrychy, a ja i Witek zostaliśmy w chacie , bo zaraz
mieliśmy skoczyć do miasta po towar. U Stacha byliśmy , no przy torach
tam gdzieś sto metrów od lasu. Wiesz gdzie . Jak idziesz od przejazdu , to
jest taka parterówa z zielonym dachem . Jak we wtorek tam poszedłem to
mogiła do dzisiaj . Słuchaj, weszli od torów do tych brzózek na kozaki
a tam człowieku krew świeżuteńka i cuchnie jak w rzeźni . Z początku
myśleli, że to jakieś zwierzę , kłusownicy czy coś . Ale patrzą ..a tu kawałki
szmat .Buty, a w butach nogi .Kurwa .Porozrywany człowiek. Mówili , że
drzewa na dwa na półtora , na dwa metry upaprane krwią i tymi resztkami.
Ale najgorsze to były kości . Bez mięsa ale upaprane czymś na niebiesko.
Jak dali dyla... byś ich widział. Nas spotkali w pół drogi do miasta .Darli się
i gnali na łeb na szyję . Mówię ci normalna delirka , ale jak się uspokoili
to zaraz ściągnęliśmy mendy . Ich przesłuchują od rana .Ja zaraz też idę ,
żeby mnie nie szukali po ludziach .Tylko Witek gdzieś polazł i w Tarczy
coś już nagadał i się trochę rozniosło , ale niewiele bo on już coś przyjął .
Sam wiesz , że jak Witek wypije to chuj go zrozumie .
Kiedy zostawiwszy Józia poszedł wreszcie dalej . Samotny z wypełniającą go
świeżo nabytą wiedzą o wydarzeniu ze snu czuł jak wędrujące coraz wyżej Słońce pozbawia go swoim dotykalnym ciepłem sił. Poczuł ,że poci się mocno
taki rozlazły i otumaniony a tuż za progiem świadomości narastał mdlący lęk.
Zatrzymał się na chwilę, wykorzystując rozwichrzony cień jarzębiny. Jego serce
ścisnęła na moment czyjaś gorąca dłoń .Tylko na moment. Oblizał spalone wargi. To sen. Dziwny realistyczny sen. Mający swój dalszy ciąg...kłamstwo . Jezu przecież czuł to razem z tym nieszczęśnikiem . Źle. Przecież przeżył.
Z chaosu mdlących wątpliwości wypływało rozwiązanie dylematu. Powoli wyłaniało się niczym statek widmo z porannej mgły i kiedy było już całkiem wyraźne uderzyło go prosto w czoło swoją oczywistością .
Tak mocno ,że wypowiedział tę myśl głośno.
- Jeśli to nie był zwykły sen to znajdą to zabite dziecko .
Minęło południe nim pierwsze echa mordu w lesie dotarły pod jego dach . Sam nie był w stanie opowiedzieć żonie o spotkaniu z Józiem i śnie , tym bardziej , że ciągle czekał na kolejne potwierdzenie , nie mogąc ułożyć się z sobą co do roli jaka przypadła mu w udziale .Ukryty za gazetą zjadł jajecznicę i wypił dwie szklanki świeżo parzonej herbaty nim zebrawszy się wewnętrznie miał zacząć
opowiadać zadzwoniła mieszkająca w rynku ciotka Marta ze szczegółową acz wyraźnie opartą na plotkarskich domniemaniach wersją w której o dziwo występowała rosyjska mafia i bezgłowe ciało wyrzucone z przejeżdżającego pociągu .Podczas gdy żona żywo komentowała całą sprawę ze swoją mamą
Mariusz wtrącił tylko ,że faktycznie widział policję i słyszał o zabójstwie w lesie .Kobiety zaraz w odruchu serc zawołały chłopców do domu i zaczęły pouczać o tym ,żeby nie rozmawiać z obcymi . Zbyt zajęty wypełniającymi go myślami aby żywiej włączyć się do rozmowy , zwinął odłożoną na brzegu stołu gazetę i zakładając przyciemnione okulary wyszedł na dwór. Jeszcze na progu ,domu nim zszedł po betonowych schodkach na nierówny trawnik zapalił wyciągniętego z ozdobnego porcelanowego pojemnika papierosa .Urlop zdawał
mu się wymarzoną okazją by pozbyć się fatalnego nałogu . Zawsze próbował i
nigdy nic z tego nie wyszło . Teraz mimo , że był wypełniony dobrą wolą.
i zmobilizowany do ostatecznej walki z tym duszącym , ohydnym i kosztownym
nałogiem doskonale pamiętał gdzie leżą ukryte na wszelki wypadek papierosy.
Chciał dać dobry przykład również palącej żonie ale mimo wszelkich zaklęć i
rozmaitych szykan , za pomocą których pragnął zmusić swoje oporne ciało
do poddania się zbawiennej abstynencji nigdy nic z tego nie wychodziło. Teraz
przeżyte wydarzenia sprawiły , ze poczuł płomienną wręcz potrzebę wypalenia
papierosa. Często miał wrażenie , że jakaś złośliwa bestia czuwa nad stałością
jego nałogu. Zawsze kiedy był już blisko wydarzyć się musiało coś takiego , że
potrafił wytłumaczyć przed sobą powrót do nikotyny . Doskonale zdawał sobie
sprawę ,że to jego własne pilne poszukiwania odpowiednich bodźców są przyczyną kolejnych niepowodzeń. Teraz też palił łapczywie oparty plecami
o chropawy i chłodny mimo upału mur domu pilnując by nikt z domowników
nie dojrzał tej zawstydzającej porażki. Dwa dni już nie palił i zasypał wszystkich taką ilością zapewnień , że zarówno żona jak i jego teściowa
podjęły wyzwanie i od tego ranka także wyzwoliły się ostatecznie z okowów
tego strasznego nałogu. Mariusz sądził , nie bez racji zresztą , że gdy był po
chleb i gazetę wyciągnęły z jakiegoś schowka i wypaliły po przynajmniej jednej
kumecie. Oburzała go ta nielojalność i nawet w momencie gdy sam ukradkiem
,rozglądając się niczym złodziej utykał zgniecionego peta w rurce podtrzymującej siatkowe ogrodzenie miał ochotę wrócić do domu i powiedzieć
im parę słów prawdy. Nagła , zupełnie nieuzasadniona złość oślepiła go na moment prawie całkowicie. Zacisnął pięści i wymierzył z kontrolowaną jednak
furią dwa ciosy bezlitośnie obojętnej ścianie.


8.
Wymruczał jeszcze do siebie parę przekleństw przez ściśnięte gardło i poczuł
jak powoli ustępująca złość zostawia wolne miejsce dla śmiechu samokrytyki.
Takie napady złości podczas kolejnych prób rzucania palenia były zupełnie
normalne w jego przypadku. Oswoił je dawno temu i oddawał się im kiedy był
zupełnie sam .Były jednak najpoważniejszą przyczyną kolejnych niepowodzeń
ponieważ w miarę oddalania się od zbawczych haustów nikotyny ich częstotliwość zwiększała się . Stawał się mrukliwym , gwałtownie reagującym
osobnikiem . Przestawał lubić samego siebie i szybciutko znajdował ten ważny powód aby powrócić pod zbawcze skrzydła nikotyny. Analizował to bez końca
a znając wraży mechanizm starał się znaleźć antidotum lecz na razie bez skutku.

W końcu usiadł na ogrodowym aluminiowym foteliku i opierając bose stopy na drewnianej ławeczce został zalany ponownie gorącą falą słońca . Zza ciemnych szkieł przeglądał kupioną w kiosku gazetę , jednocześnie obserwując chłopców którzy uwolnieni przez babcię z bezpiecznej twierdzy domu po sprawdzeniu że
woda w plastykowym baseniku jeszcze nie jest dostatecznie ciepła , biegali w samych spodenkach kopiąc zawzięcie gumową piłkę .Maluch próbował nadążyć
za bratem a jednocześnie krążył koło baseniku z łatwym do przewidzenia zamiarem . W końcu udając upadek rzucił się ze śmiechem do wody.
- Tatusiu ! Już jest dobra !Całkiem jest ciepła ! Hurra !
Mariusz też się roześmiał i pokiwawszy ze zrozumieniem głową powiedział coś
aprobującego odważny wyczyn malca. Pochylił się nad gazetą i zaczął czytać
o kolejnym podatkowym wygłupie lewicowego rządu .
Nie dane było mu jednak spokojnie wgłębić się w mętne wyjaśnienia jakiegoś
wiceministra , który bez powodzenia próbował wyjaśnić młodemu zapewne dziennikarzowi znaną sobie zasadę, że zwiększenie obciążeń fiskalnych odbywa
się z korzyścią dla podatnika gdyż jego obecność na dworze sprawiła , że po raz kolejny stał się odbiorcą strasznej opowieści .Wiedział o co chodzi gdy zza płotu zaczął nawoływać go Janek.
-Sąsiad ! Sąsiad ! Słyszałeś co się stało ?
Wstał z ociąganiem i podszedł do ogrodzenia . Janek przed chwilą przyjechał z miasta na rowerze i opowiedział mu z grubsza to samo co Józio . Było znane nazwisko ofiary . Mariuszowi nic nie mówiło nazwisko Karaś , ale po opisie Janka szybko skojarzył o kogo chodzi . To taki spokojny facet po czterdziestce . Prawie cały czas pracował w Niemczech a jak był w Kolinie to lubił spacerować po parku albo rynku z żoną pod mankiet .Właśnie po tej żonie Mariusz skojarzył o kogo chodzi , ponieważ była to kobieta zaiste niepospolitych rozmiarów . Zmrużył oczy i jak przez mgłę przypomniał sobie twarz faceta. Tak . Miał taki wyraz twarzy jakby nieustannie czemuś się dziwił .Podobny nieco do piłkarza
Kryszałowicza .Starannie ubrany , wygolony. Głośno mówiący.

9.
Janek dalej zasypywał go słowami ale Mariusz cały czas potakując delikatnie
starał się odepchnąć od siebie ten natrętny potok słów . Powoli odsuwał się w ciszę gdy niespodziewanie odezwał się głos wewnątrz jego własnej głowy.
Razem z żoną w zestawie promocyjnym ! Bum Bum Becker ! Oddawajcie
Panu Leszkowi sprawiedliwość ...niewątpliwa przewaga piłkarzy drugoligowych...o dwa punkty procentowe... Różne głosy bolesne poprzez swoje umiejscowienie ale równie nieznaczące jak głosy radia gdy ktoś kręci
gałką szukając właściwej stacji . I rzeczywiście . Poprzez kakofonię dźwięków
przedostał się komunikat jakby skierowany do niego ale nie całkowicie czytelny
gdyż przerywany przez przeraźliwy gwizd.
- Nie bój się ... idź śmiało ... nie groźne...będę czekał ...Mariusz... serce
Gwizd wewnątrz jego głowy zamierał w bełkotliwym rzężeniu gdy on mało
nie upadł .Zdecydowanie pożegnał sąsiada i wymawiając się od dalszej rozmowy gwałtownym bólem głowy wrócił na fotelik , który najpierw przestawił w cień . Oddychał głęboko i pomału uspokajał się .Znał ten głos .
Był gdzieś w przeszłości. Znał doskonałe . Ktoś bliski ...ktoś kto nie żyje od dawna.
Nie mógł połączyć głosu z osobą .Usiadł na foteliku i wychyliwszy się w tył
oparł potylicę o pień potężnego orzechowca , który obdarzał cieniem spory
szmat trawnika.
Zamknął oczy i jeszcze raz próbował przemyśleć wszystko od początku
Znał takie historie z książek i filmów grozy. Jakaś projekcja silnych odczuć, na
przykład agonii – takie tam pierdoły , które w rzeczywistości raczej się nie zdarzają. Teraz spróbował przywołać te okropne sceny ze snu , ale im mocniej zaciskał powieki tym wyraźniejsze były tylko różowo fioletowe błyski i miraże , zmieniające się seriami nadbiegających zza pola widzenia sylwetek.
Nie był przy tym , to pewne . Roześmiał się ,wspominając niedawno czytaną
książkę Kinga o ojcu przywracającym do życia swe martwe dziecię.
Powinienem mieć rano brudne prześcieradło, pokaleczone nogi , igły sosen
Liście ,krew ... a potem tajemnicza postać o czerwonych świecących w mroku
źrenicach . Za plecami , na skraju przebudzenia , z nożem lub tasakiem w dłoni.
W końcu prawie uznał, że była to tylko dziwaczna zbieżność i skoncentrował się
na rozpoznaniu słyszanego przed chwilą głosu. Walczył z pokusą uznania tej
dziwacznej , krótkiej audycji w głowie za kolejny objaw głodu nikotynowego ale ten znajomy głos mówiący do niego po imieniu otwierał przed nim dawno
zapomniane wspomnienia z dzieciństwa . Daremnie wgłębiał się w chybotliwe
kłębowisko pamięci by w końcu z nagłym przerażeniem poczuć jak jego ciało
zapada się w sobie. Jakaś lodowata dłoń dotknęła jego czoła i piersi a potem
poczuł jedynie jak wraz z fotelikiem przewraca się na bok . Wprost w ciemność.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz