poniedziałek, 27 lipca 2009

Cienie (2001) - rozdz.2

Witek faktycznie przyjął i zgodnie z tym co mówił Józio nieco rozgadał w
miasteczku o rzezi na skraju lasu. Prawdą było również, że ze względu na
niewielką wadę wymowy , fakt że wypił nieco wódeczki znakomicie
utrudnił przypadkowym słuchaczom w Tarczy zrozumienie jego opowieści.
Siedział teraz w parku na ławeczce w cieniu przepięknego kasztanowca, z
nalewką wiśniową w żółtej reklamówce i bał się . Nie był pijany , a że nie był też głupi doskonale orientował się jakie zmiany wniesie to zdarzenie do ich uregulowanego trybu życia. Mieli fajną melinę u Mirka, parę metrów od lasu , w nawet niezbyt zrujnowanej chałupie po dziadku. Było gdzie wypić w spokoju , pograć w karty , coś upitrasić czy też wyspać się po ochlaju. Nikt nie buczał nad głową , co w przypadku Witka mieszkającego kątem przy rodzinie siostry było bardzo, bardzo istotne. Nieraz jak się zmobilizowali finansowo to i tydzień przebalowali .A teraz policja to wszystko rozgrzebie i zaraz się zacznie. Przemknęło mu nawet przez myśl , że śledczy z powiatowej mogą sobie wydedukować , że czterech degeneratów zabiło faceta dla paru złotych.
Ot ,tak jak w telewizji . Wpadli w szał bo mało kto zabiera kasę idąc do lasu. Gość był bez grosza to rozdarli go w strzępy, zjedli trochę narządów i poszli pić. Prawdopodobne ? Nie !

Po udzieleniu sobie tej uspokajającej odpowiedzi pochylił się i wyciągnął z
reklamówki butelkę . Ukradkowym ruchem odkręcił nakrętkę, przytknął zielone
szkło do spierzchniętych warg i wypił długi, bardzo długi łyk słodkiego płynu.
Poczuł miłe ciepło rozpływające się w jego ciele. Oparł się wygodniej o drewniane oparcie i spod przymkniętych powiek zaczął obserwować dzieci
bawiące się pod pasywnym nadzorem plotkujących matek w przygnębiająco
małym ogródku jordanowskim. Skrzypiała miarowo huśtawka na której wzlatywała wysoko sześcioletnia czarnulka w czerwonej sukience . Jakiś malec w piaskownicy zaczął rozpaczliwie wzywać pomocy, lecz młoda mamusia w prostych wojskowych słowach wytłumaczyła mu co z nim za chwilę zrobi jeżeli nie przestanie. Witek roześmiał się głośno i na to konto znów sięgnął do reklamówki, ale cofnął rękę widząc zupełnie obcego faceta zmierzającego w jego stronę. Był to młody gość ubrany z zupełnie nietutejszą elegancją. Szedł w jego kierunku zamaszyście , wyprostowany i pewny siebie , tak jakby zaczepienie i rozmowa z Witkiem należały do jego oczywistych obowiązków.

Rozważał nawet czy nie lepiej będzie , jeśli wstanie i odejdzie , ale nieznajomy
był tuż, tuż i Witek chciał już nawet odezwać się pierwszy by choć na moment
przejąć inicjatywę w nieuniknionej jak mu się zdawało konfrontacji ale dryblas
od Armaniego minął ławkę i równie zdecydowanym krokiem jak tym , którym
poruszał się po żwirowej alejce wkroczył w zarośla. Witek mocno zdziwiony, gdyż jeszcze czuł na sobie pytający wzrok nieznajomego obejrzał się przez ramię i zobaczył kilka metrów dalej równie nieznaną mu młodą kobietę. Stała po kolana w zdziczałej trawie, a gdy mężczyzna podszedł do niej ,pokazała mu coś co trzymała w uprzednio zaciśniętej dłoni.

Ten podniósł tą rzecz do oczu . Przez chwilę starannie ją oglądał a potem powiedział coś cicho i obydwoje odeszli szybkim krokiem , przedzierając się przez gęstwinę. Witek przez chwilę patrzył za oddalającą się parą .
Dziwaczność tej sceny dotarła do niego natychmiast , podobnie jak jasne
i dogłębne przekonanie , że w jakiś niepojęty sposób ta sympatyczna para jest
związana z tym co się stało w lesie , albo mimo braku policyjnego sztafażu ze
śledztwem w sprawie . Przybysze nie umawiają się bowiem w zaniedbanych
parkach małych miasteczek na randki .Gdybyśmy żyli w USA albo w filmie
byliby to niezawodnie agenci FBI , ale w Polsce agenci FBI nie występują zbyt
tłumnie. Uśmiechnął się do własnych myśli , jak lubił to czynić , gdy któraś z
jego myśli wydała mu się szczególnie trafna. Teraz już bez przeszkód wypił
solidny łyk słodkiej naleweczki. Odłożył butelkę do torby i spojrzał na roz-
-słoneczniony plac zabaw. Huśtawka już nie skrzypiała , dzieciak już nie
krzyczał . Wyglądało na to , że wszyscy sobie poszli. Patrzył przez chwilę nim rozszyfrował tę scenę , nim dotarło do niego znaczenie tego co widział.
Poderwał się gwałtownie potrącając reklamówkę i przewracając butelkę.
Pognał w kierunku huśtawek jak wściekły rugbista.
Dziewczynka w czerwonej sukience znikła ale na górnej poręczy metalowej
konstrukcji miotał się w bezgłośnej agonii powieszony na sizalowym sznurku
może dwuletni brzdąc . Z jasnej główki spadła zielona czapeczka. Małe nóżki
wierzgały w powietrzu. Witek biegł wyciągając dłonie by jak najszybciej zbawczym ruchem poderwać malca w górę , ale potknął się o krawężnik i runął na żwir alejki . Wstał natychmiast gotowy do biegu , ale napotkał przerażony wzrok i otwarte bezgłośnie usta kobiet pilnujących dzieci. Dziewczynka w czerwonej sukience odwróciła główkę a malec w piaskownicy słysząc rumor jego upadku , a może widząc rozpaczliwy bieg mężczyzny dotychczas ukrytego w cieniu znowu rozpoczął płaczliwy lament.
Witek stał przecierając oczy. Próbował dopasować dwa obrazy, które widział przed chwilą równie wyraźnie , lecz nie dane mu było spokojnie tego rozważyć , gdyż troskliwa mama brzdąca bawiącego się w piasku obrzuciła go natychmiast stekiem niezbyt wyszukanych wyzwisk ,z których najdelikatniejsze brzmiało -- -Ty świński zachlany ryju! Ty zahukana franco !
Witek otumaniony tym wszystkim gwałtownie wycofał się w zbawczy cień
kasztanowca. Bez słowa chwycił reklamówkę z flaszką ( jednak jakimś kącikiem umysłu z zadowoleniem zauważył , że flaszka jest cała ) i oddalił
się , hamując z trudem chęć ucieczki w kierunku wyjścia z parku. Słyszał jeszcze podniesiony głos troskliwej mamy , wyraźnie już zajętej uspokajaniem synka , ponieważ ostatnie słowa jakie do niego dotarły brzmiały –
- Jeszcze raz się rozedrzesz to ci tę mordę zamknę na zawsze
Ty mały pierdolony szczurze !

Witek rozważył całą sprawę już spokojniej i doszedł do wniosku , że nie czas
wracać jeszcze do miasta, słusznie przeczuwając , że będzie musiał w końcu
zeznawać przed policją , choć przecież tak na dobrą sprawę nic nie widział , ani
konkretnego nie wiedział .
Skręcił w wąską wydeptaną ścieżynę i zszedł niżej w kierunku zaniedbanych
stawów. Minął trzy ławeczki usytuowane w zimnych nieprzytulnych miejscach , czwartą na której rozsiadła się zakochana parka najwyraźniej w stanie ostrego konfliktu . Minął także piątą ,szczerze mówiąc jego ulubioną , którą z kolei upatrzyło sobie czterech wyrostków i w zapamiętaniu młodej bezinteresownej głupoty , próbowało pozbawić ją oparcia kopiąc starannie , na zmianę, nieco już podniszczone deski oparcia . Witek ze względu na wiek i warunki fizyczne młodzieńców nie wróżył im powodzenia . Znał dwóch spośród nich , a dokładniej ich ojców , którzy nie należeli bynajmniej do zwolenników bez stresowego wychowywania dzieci ,ale zaniechał interwencji a tylko uśmiechnął się pod wąsem , gdy Przemek , nieodrodny synek Wojtka Ogórka , przerywając na chwilę kopanie ławki , okraszane stekiem wyzwisk , powiedział mu
– Dzień Dobry !
W poszukiwaniu spoczynku przemierzył pół parku, aż wreszcie znalazł
dobre miejsce. U podnóża ławeczki na której usiadł trawiasta skarpa opadała łagodną amfiteatralną pochyłością ,prowadzącą do dawno nieczynnej betonowej
fontanny i zarośniętego stawu ze sztuczną wysepką dźwigającą na swym wątłym, zaśmieconym grzbiecie nieproporcjonalnie potężną świątynie dumania .
Wysepka połączona była niegdyś ze stałym lądem zgrabnym mostkiem o
fantazyjnych odlanych z żeliwa barierkach . Mostkiem do którego dostępu
broniły dwa niewielkie , również żeliwne lwy .Witek widział park na zdjęciach
w albumie pełnym starych fotografii . W albumie babci Janiny , który po jej
śmierci bezceremonialnie sobie przywłaszczył , by potem sprzedać w całości
handlarzowi staroci na giełdzie kolekcjonerskiej w Poznaniu .
Obecnie rolę mostku spełniały dwie szyny , do których byle jak przyspawano
kilka bardzo rozmaitych kawałków blach . Świątynia dumania zaś , sądząc po walających się wszędzie strzępach pogniecionych gazet zasadniczo zmieniła swoje przeznaczenie . Jednak dzieliło go od wyspy około stu metrów i gdy usiadł na ławce mógł wciągając powietrze głębokimi haustami poczuć jedynie orzeźwiający zapach świeżo skoszonej trawy , wyprażonej w sierpniowym Słońcu .Koło fontanny pasły się spokojnie dwa siwki , należące do znanego Witkowi pana Jurka , który miał bryczkę i organizował jakieś turystyczne przejażdżki, będące raczej formą towarzyskiej nie zaś zarobkowej działalności .
Cóż. Łyknął nalewki, popatrzył po okolicy i wreszcie mógł spokojnie podumać
nad tym co przeżył przed zaledwie kilkunastoma minutami.
Przecież nie był do cholery pijany. Trochę owszem ale szedł prosto i wszystko
doskonale pamiętał . Kłopoty zaczynały się ,gdy próbował to zrozumieć . Nigdy
nie miewał żadnych zwidów i nawet tłumaczenie tego porannym szokiem nie
bardzo wytrzymywało krytykę . Zamyślił się głęboko , patrząc na konie , a głęboko ukryta myśl , że coś jest nie tak powoli dojrzewała w jego umyśle .
Jeszcze raz starannie zlustrował okolicę . Nic się nie działo . Konie stały spokojnie jak drewniane pomalowane farbami kukły . Wiatr nie wiał i żadne
źdźbło nie drgnęło. W parku panowała cisza. Młodzieńcy przestali kopać ławkę.
Z szosy nie dochodziły odgłosy przejeżdżających samochodów. Rozejrzał się
z niepokojem. Ptaki zamilkły. Przez długą ciężką chwilę docierała do niego
absolutność tej ciszy i wtedy poczuł , jak niezależnie od jego lęku, który rósł
w innym tempie , włosy na jego przedramieniu , karku i głowie podnoszą się
falą lodowatego przerażenia. Z trudem przełamując opór ciała poderwał się
z ławki.
Paweł wyjął z kieszeni płóciennej kurtki , ozdobionej logo Chicago Bulls ,
papierową chusteczkę i starannie otarł zaczerwienione oczy. Mdłości narastały.
Czuł się podle jak przystało na ambitnego wesołego młodzieńca ,który niespo-
-dziewanie został głęboko zraniony i znieważony .Przed chwilą miał jeszcze
nadzieję . Nadzieję na to , że wszystkie te wydarzenia związane z Krystyną
i Grzegorzem są jakąś złudą . Jakąś przeklętą miazgą , którą mógłby zgnieść
w kulę i odrzucić. Teraz miał ją w sobie i czuł, że będzie długo czuł jej ciężar .
Palcami prawej dłoni musnął deski ławki na których jeszcze przed chwilą
siedziała, nim poderwała się i uciekła ciemną żwirową alejką do innego, cudzego życia. Paweł miał dopiero osiemnaście lat i Krysia była tak naprawdę jego pierwszą dziewczyną. Kochał ją już prawie dwa lata i był piekielnie pewny
jej wzajemności. Snuli wspólne plany w których miała zostać jego żoną, oczywiście gdy Paweł skończy prawo na UAM w Poznaniu .Ona w takim momencie zadała mu taki cios. Taki pierdolony niedozwolony cios , zdradzając go z Grzegorzem, gówniarzem młodszym od niego. Zasranym uczniem Technikum Górniczego. Od Pawła była starsza o całe dwa lata, co już powodowało gwałtowny sprzeciw jego rodziców. Kpiny kumpli i nieprzyjemne rechoty koleżanek z klasy. Rozżalenie ustępowało powoli miejsca wściekłości .
Myśli pojawiały się i gasły. Podpowiedzmy nieco z boku , że tak naprawdę
to tęsknił szczególnie za jej chętnym , nieco zbyt śmiałym ciałem .Tęsknił
za pieprzeniem , ale normalny w jego wieku idealizm ubierał jego rozdartą
duszę w coraz to ciemniejsze , nie intencjonalnie śmieszne romantyczne kapoty.
Doszło do tego , że znowu zapłakał , choć gdzieś w tej czeluści bezdennej
rozpaczy mignął obrazek tak przedziwnego podniecenia , że jego członek
nabrzmiał wyraźnie zaznaczając swoją obecność w obcisłych cienkich białych
spodniach chłopca. Wstał i przesunął go w bok, a gdy go dotykał poczuł
gwałtowną potrzebę onanizmu. To wściekło go jeszcze bardziej. Poczuł
w sobie jakby drugiego człowieka ,takiego samego a jednak...
To kurwa ! To bladź jebana! –ryknął głośno.

Ryknął na całe gardło i odwróciwszy się gwałtownie z całej siły kopnął ławkę. Ta chwila rozładowania napięcia drogo go kosztowała. Ból powalił go na kolana. Zgrzytając zębami i zataczając się powrócił na ławkę . Nienawidził tej dziwki ,swoich rodziców, kumpli. Nienawidził wszystkich . Nienawidził każdego dźwięku, każdego pieprzonego dźwięku w tym pierdolonym , zarośniętym , zasyfiałym parku , miasteczku piekielnym w swym smrodzie.
Te wszystkie uśmiechy. Komentarze w stylu ...synku lepiej się stało ,to nie była
dziewczyna dla ciebie, ...słuchaj ojca , ma doświadczenie. Teraz ważne są studia. Wbrew młodzieńczemu romantyzmowi , który zademonstrował kopiąc z tak fatalnym skutkiem ławkę w sumie zgadzał się z tym co tłumaczyli mu rodzice w zupełności .Starał się tylko ukrywać to przed sobą możliwie jak najdłużej .Teraz był rozpołowiony ale być może przez ból w stopie czy ze względu na świadomość dopiero co przeżytego arcyseksualnego podniecenia wczorajsze niewczesne myśli o samobójstwie wróciły do swych głębi zawstydzone. Był przecież młodym , piekielnie zdolnym facetem , mającym co nie jest bez znaczenia zamożnych ,wykształconych, chuchających na swojego jedynaczka rodziców. Jeszcze raz użył chusteczki i kilka razy głęboko odetchnął. Owszem świetnie było mieć pod ręką chętną dupę, która na dodatek
umiała się zabezpieczyć i to w wieku gdy większość jego kolegów była mocna
tylko w opowiadaniu bajek o swoich seksualnych wyczynach. Sądził jednak. Był przekonany , że płaci za ten raj zapewnieniami o przyszłym dostatnim
wspólnym życiu tak mocno , że w końcu uwierzył zarówno w swą miłość jak
i jej bezwarunkową wzajemność . Przeżył szok gdy dowiedział się zarówno o
zdradzie trwającej miesiącami jak przede wszystkim o tym co sądziła o nim.
A kim do cholery ona była ? Wielce zasraną pomocą biurową po zaocznym płatnym liceum i pracowała w hurtowni własnego wujaszka gdzie głównie
parzyła kawę i odbierała zamówienia. Pewnie niejeden facet ją tam zerżnął. Poczuł , że wraca erekcja i zauważył jak bardzo podnieca go myśl ,że podczas ich związku posiadali ją też inni mężczyźni .Do czego to doszło . Ho , ho Oszałamiający sukces. Jej ojciec był głupim , grubym ciulem , któremu najwidoczniej było wiecznie gorąco , bo bez względu na porę roku łaził w tym swoim siatkowym podkoszulku. Był kierowcą w transporcie międzynarodowym i niewątpliwie całą Europę zdołał zawstydzić w jej lichej potencji , swoją obrośniętą piersią .
A jej mamusia , pani Justynka , też przecież niezła kurwa.
Wiedział doskonale co działo się u nich gdy stary całymi tygodniami jeździł tym
swoim TIR em. Wówczas bywał przecież u nich co wieczór a nigdy nie widział
mamy Krysi wśród domowych zajęć czy przed telewizorem.
Przeważnie gdzieś wyjeżdżała swoim Matizem ale zdarzało się czasami , że był
u niej kolega z pracy na przykład.

15.
Paweł mimo że był początkowo dość naiwnym młodzieńcem szybko zorientował się ,że pomiędzy matką a córką istnieje oparta na jakiejś formie
szantażu zależność. Mogli się kochać w jej pokoju do syta rozebrani do naga
nie kryjąc się nawet z odgłosami erotycznych uniesień. Krysia co prawda zamykała drzwi ale była to tylko formalność na pokaz.
Bywało , że leżąc w chwilowej ciszy słyszeli z kolei odgłosy seksualnych bojów
dochodzące z parteru. Coś za coś. Początkowo Krysia starała się zagłuszać
takie rzeczy muzyką ale widząc jego obojętność zaczęła zabawiać się kosztem
matki i doszli nawet do tego ,że próbowali ją podglądać ale trzeba przyznać ,że
bez większego powodzenia. Raz tylko Pawłowi udało się ją podejrzeć gdy
przyszedł do Krysi i nikt nie otwierał drzwi frontowych a on wszedł na paczkę
terakoty, którymi wykładali sobie właśnie schody i zajrzał do kuchni. Patrzył
chwilę i musiał przyznać ,że była atrakcyjniejsza od córki gdy oparta o ciemny
blat szafki poruszała się w rytmicznym tańcu nadziana na chuja nieznanego mu
faceta w średnim wieku o niezbyt atrakcyjnej powierzchowności. Trochę
zamurowało go gdy zauważył siedzącego przy stole drugiego mężczyznę ubranego tylko w roboczą flanelową koszulę i pijącego spokojnie piwo . No trzeba przyznać , że nie grymasiła bo dawać dupy facetom od zakładania terakoty i to kosztem tempa robót było już nawet biorąc pod uwagę to co o niej wiedział prawdziwym kurewstwem . Lecz miejmy to za nic . Wspominamy o
tym by lepiej wytłumaczyć gwałtowną huśtawkę nastrojów naszego młodzieńca
który w ciągu kwadransa potrafił ze zranionego kochanka , któremu nie była obca myśl o samobójstwie w rozpamiętującego pornograficzne aspekty niedawnego związku onanistę . Był przez moment tak podniecony wspomnieniem sceny przez nas tu opisanej ,że nie bacząc na publiczność miejsca oddał się bez wahania temu zgubnemu nałogowi , tracąc przy okazji całkiem ładną chińską chusteczkę z wymalowanym centralnie misiem pandą.
Nie wspomnieliśmy jeszcze o jednej wiodącej cesze jego osobowości , która poza nadmiernie rozbudzoną seksualnością była charakterystyczna dla tego młodego człowieka. Prawdę mówiąc Paweł był bardzo nudnym chłopcem
, lubiącym wypowiadać okrągłe ,napchane słowną watą zdania . Nawet po udanym , spełnionym ogromnym nakładem sił stosunku seksualnym lubił rozwodzić się na tematy takie jak : rzeczywistość wirtualna , dziwne i nowe zastosowania internetu oraz ( to był jego prawdziwy konik ) ,światłowody i jeszcze raz światłowody. Należało wspomnieć o tej jego słabości , ponieważ dalszy rozwój wydarzeń może przedstawić naszego Pawełka w nieco innym świetle . Przyjmijmy lepiej że ta scena na ławce to taka jego ponowna matura .
Uspokoił się ,starannie zagrzebując pomięty dowód przedwiecznej winy
w miękkiej wilgotnej ziemi i przykrył wyschniętymi liśćmi .

15

sobota, 25 lipca 2009

Cienie (2001) - rozdz.1

Leżał, zaciskając kurczowo powieki aż głosy, które przed chwilą przeraziły go śmiertelnie, ucichły. Powoli odzyskiwał zdolność myślenia. Zdał sobie sprawę z oczywistego faktu, że jego kryjówka w zaroślach jest dalece niewystarczająca.
Otworzył oczy i uniósł głowę. Pot wąską słoną strużką spływał do kącika jego lewego oka. Przetarł je gwałtownie kciukiem.

Uciekać! Trzeba natychmiast stąd uciekać.
W jego mózgu nabierała rozpędu i rytmu bezlitosna maszyna strachu, przez
której jednostajne warczenie, nie potrafiły przebić się komendy , jakie starał się
wydawać swym naprężonym kurczowo mięśniom.
Chciał delikatnie rozchylić liście, ale jeszcze mocniej przywarł całym ciałem do wilgotnej leśnej ściółki.
Boże, Boże daj mi uciec. -tłukło się gdzieś głęboko w jego prywatnej ciemności.

Cisza! Bezwzględna, niespotykana w lesie cisza. Bezwietrzna kotara ciszy.

Ptaki zamilkły i zdawało mu się, że jego stłamszony oddech rozbrzmiewa jak
łopot ogromnego, rozpiętego w pustce żagla .

Kap, kap, kap, kap –krople spadały, jak z nie dokręconego kranu, tam gdzie
to wszystko przed chwilą się działo. W jakiś niewytłumaczalny sposób odgłos kojarzący mu się z widzianą przed momentem makabryczną sceną pomógł przełamać obezwładniający opór ciała i ścierpniętą dłonią odchylił gałązkę krzaku malin. Wyjrzał ostrożnie przez szczelinę.

Wygniecione miejsce w wysokiej trawie było puste. Z gałęzi młodej brzozy, wprost na liście spływała drobniutkimi strużkami krew. Trawa w promieniu trzech może czterech metrów , kora drzew , pnie , gałęzie i wreszcie przycupnięte w gromadce Olszówki spływały krwią, która zdawała się padać wprost z bezchmurnego nieba.

Kap, kap.

Uniósł wzrok i ujrzał w rozwidleniu gałęzi brzózki urwaną głowę tego chłopca.

Gwałtownie obejrzał się, słysząc szelest za plecami. To tylko wiatr, który
powrócił delikatnie by hałaśliwie musnąć korony drzew i zarośla. Las się obudził do życia!

Mężczyźnie, z którego nagle opadło napięcie, zrobiło się słabo i zwymiotował wprost we własny sweter, starając się bezskutecznie stłumić odgłosy torsji. Miał teraz do wyboru dwie możliwości. Mógł leżeć dalej w zaroślach i czekać półprzytomny ze strachu albo starać się uciec.

Dokoła był gęsto zarośnięty młodnik, lecz gdyby udało mu się cofnąć około
stu metrów, znalazł by się wśród wysokich sosen rosnących tak rzadko,
że już ze skraju młodnika , w którym teraz siedział przerażony i cuchnący było
widać drogę, nasyp kolejowy i pierwsze zamieszkane zabudowania .

Wsparty na łokciach i kolanach zaczął wycofywać się jak rak. Torba, z której wysypały się nazbierane przez niego z takim mozołem grzyby i fiołkowo--czerwony termos pozostały w miejscu gdzie ją upuścił.
Cofanie się w ten sposób było uciążliwym koszmarem, ale nie mógł się przemóc by odwrócić się tyłem do tego miejsca. Jeżyny oplatające karpy wydartych
niegdyś ziemi , obecnie zmurszałych pni .

Jakieś kolczaste krzewy. Młoda leszczyna.
Cofał się w tym wilgotnym ciepłym półmroku metr po metrze, walcząc z wciąż powracającą pokusą zerwania się na nogi i gwałtownej ucieczki.

-Zrobię to w wysokim lesie i będę gnał,gnał. Myśli kołatały się w jego głowie, a każdy nieostrożny ruch wywołujący hałas wstrząsał nim niby uderzenie prądu.
Był już bardzo blisko. Rozejrzał się dookoła i wstał.

Stał oparty o wysoką sosnę

Głęboko zaczerpnął powietrza by za moment runąć przed siebie w panicznej ucieczce. Właśnie w tym momencie.
Momencie pozornego wyzwolenia usłyszał ten ich pomruk.
Wrócili! Jezu wrócili! Ruszył gwałtownie, ale zdrętwiałe nogi odmówiły mu na moment posłuszeństwa. Upadł.

Poderwał się ponownie i rzucił przed siebie.
Biegł a zdawało mu się, że przedziera się przez bagno. Że stoi w miejscu a jego ramiona oplatają sieci niewidzialnych pajęczyn. Powietrze zgęstniało.
Gałęzie chwytały go w pół a oni pędzili za nim i byli bardzo blisko.

Słyszał jak pomrukiwali i kwilili do siebie, lecz on był już na skraju lasu pomiędzy brzozami. Dwadzieścia metrów od drogi.

Trzydzieści do kolejowego nasypu

Jednak żaden samochód nie przejeżdżał w tym momencie i mimo znajomych atrybutów cywilizacji w ciszy gorącego sierpniowego poranka zdał sobie sprawę, że będzie zdany tylko na siebie.
Zawył rozpaczliwie i mimo
, że w piersiach rosła mu migotliwa kula bólu przyspieszył i biegł wychylony do przodu niczym sprinter zrywający niewidoczną taśmę fotokomórki .

Sekunda złudnego wyswobodzenia. Skumulowane przez ostatnią godzinę
gorące pragnienie życia wybuchło w nim gwałtownie i natychmiast skonało
gdy usłyszał za plecami jak ta przerażająca rzecz rozwija się niby ogromny bicz
i niosąc ze sobą świst rozcinanego powietrza zbliża się do niego. Poczuł miękkie
ale potwornie silne uderzenie w plecy. Gwałtowne, szybko wirujące oploty
rzuciły nim jak laleczką w powietrze a gdy uderzył o ziemię powlekły go
błyskawicznie w kierunku lasu.

Szybko, piekielnie szybko. Trawa i grudy ziemi
z pasa przeciw pożarowego tryskały wokoło , gdy próbował palcami wstrzymać
choć na chwilę ten bezlitosny ruch.

Jeszcze kątem oka dostrzegł wlekącego się poboczem czerwonego Poloneza, lecz był już pomiędzy białymi pniami brzóz.

Wtedy otwarło się prawdziwe okno bólu. Przez chwilę widział te stworzenia, lecz zabrakło mu czasu nawet na ostatni kurczowy haust życia.

Ciemniec pewnym ruchem, znamionującym wprawę wielu polowań urwał mu głowę i odrzucił precz.

Później razem ze swoim zakapturzonym towarzyszem rozerwali ciało, z którego gorącej
czeluści wyciągali różne narządy i posilali się hałasując jak rozbrykani malcy.
Siedział w rozrzuconej pościeli i charczał. Jego ciałem wstrząsały gwałtowne
spazmy bólu, a wyciągniętymi przed siebie rękoma próżno szukał oparcia w powietrzu.
Przerażona Monika, poderwała się z głębokiego snu i szarpiąc go za nagie ramie próbowała wydobyć go na powierzchnie jawy.

-Jezu, co ci jest? Mariusz, o mój Boże –krzyczała, a jej wysoki przerażony
głos, który początkowo zdawał mu się składnikiem snu coraz wyraźniej docierał do niego, składając się wraz z obrazem ich sypialni w dobrze znaną układankę codzienności.
W sąsiednim pokoju obudziły się dzieci.

Piotrek, starszy z dwójki braci otworzył zamaszyście drzwi dzielące pokoje.

-Co się tacie stało? Co się dzieje? - pytał przestraszony trąc zaciągnięte snem oczy
Kiedy Monika zajęta była uspokajaniem dzieci Mariusz opadł z niewysłowioną
ulgą na poduszki oddychając głęboko spierzchniętymi wargami.

To sen , to tylko pieprzony sen. Już dobrze, wszystko dobrze . Trzykrotnie
zamykał i otwierał oczy, ale koszmar nie wracał.
Był ciepły sobotni poranek 16 sierpnia. Pierwszy dzień jego dwutygodniowego urlopu.

Miał to uczcić wyprawą na grzyby , ale jakoś dziwnie stracił cały entuzjazm. Delikatnie falowała firanka w otwartych na całą szerokość drzwiach balkonu.
Pochyłe smugi jaskrawego światła zdawały się unosić srebrzyste, wirujące drobiny kurzu .

-Sen, to tylko sen – powiedział patrząc wprost w ogromne brązowe oczy
żony, czujnie pochylonej nad jego spoconą twarzą .
Piotrek minął ich łóżko i szeroko ziewając, już spokojny, wyszedł na balkon,
a przebudzony nie bardzo zdający sobie sprawę z tego co było powodem tego
zamętu, trzyletni Artur, obyczajem dziecięcym przydreptał i wsunął się między
rodziców, mrucząc pod nosem. Niby senny, lecz małymi rączkami wygrzebał z wprawą codziennej rutyny spod poduszki pilota i marzenia o śnie prysły ostatecznie.

Teraz, kiedy był całkiem rozbudzony Mariusz zdał sobie sprawę jak ciężki był
to koszmar. Mimo, że w pokoju panował przyjemny chłód poranka, pot musiał
strugami spływać z jego ciała. Prześcieradło i kołdra, po jego stronie łóżka były mokre od potu. Wstał, zręcznie okrywając swą nagość grubym granatowym szlafrokiem i powędrował do łazienki.

Bolały go mięśnie nóg, a na dodatek koszmarny sen zamiast spłynąć w niebyt wraz z przebudzeniem tkwił w nim uparty i wyraźny, tak jak w kinie gdy sala nabiera światła a ty schodzisz po szerokich błyszczących schodach do szatni.

Umył zęby ze świadomą powolnością, a potem już w wannie chłodnym prysznicem zmył z siebie nieznośną lepkość potu. Ubrał się w krótkie zielone spodnie i mocno spraną koszulkę z kolorowym wizerunkiem Eryka Cartmana.

Za drzwiami łazienki dom ożył. Nadjeżdżał Noddy i Artur śpiewał piosenkę a Piotrek uciszał go mrukliwie.
Przeczesał twardą szczotką siwiejącą, krótko przystrzyżoną czuprynę, a domownicy ku swemu utrapieniu musieli wysłuchać jak śpiewa mocno fałszując ...

...to było na kanale Erie
w piękny słoneczny lata dzień
gdym płynął razem z rodzicami
podróży żaden nie krył cień... Szczęśliwie nie pamiętał dalszych zwrotek, więc tą powtórzył jeszcze dwukrotnie podczas golenia i w dobrym już nastroju powędrował do kuchni, by swoim zwyczajem przekąsić przed śniadaniem małe co nieco.

Początkowo po rezygnacji z wyprawy do lasu, miał zamiar spędzić cały dzień w przydomowym ogródku, bynajmniej nie na pracach gospodarczych, których konieczność zaczynała się powoli wyłaniać wraz z nieuniknionym zbliżaniem się lata do konca.

Nie był ich specjalnym wielbicielem i mimo aluzji oraz wyczekujących spojrzeń teściowej i lekkich wyrzutów sumienia wolał jednak trochę poleżeć z książkami na kocu, pograć w piłkę z chłopcami.
Ot, takie miłe przydomowe zadania na pierwszy dzień urlopu. W końcu zmienił jednak koszulkę ze względu na mało parlamentarny napis towarzyszący rysunkowi a nie wykluczał, że części mieszkańców Koliny nie jest obca znajomość języka angielskiego.

Wciągnął na bose stopy żółte trampki i z koszykiem powędrował do sklepu po chleb i dalej do kiosku po gazety poruszony pragnieniem poczytania w dodatku sportowym o szczegółach trzeciej kolejki ligi piłkarskiej.

Był kibicem polskiej piłki a żeby oglądać pogardzane przez większość mecze rodzimej ligi co miesiąc płacił prawie sto złotych kodowanej telewizji. Kibicował
Wiśle, Legii i Lechowi, co przez zaciętych fanów każdej z tych drużyn byłoby już nie dziwactwem, ale objawem jakiejś choroby umysłowej.

Kolina. Pięć tysięcy mieszkańców i prawa miejskie nadane przez samego Kazimierza Wielkiego, którego niewielkiej urody popiersie patrzyło z betonowego postumentu na przejeżdżające trasą Warszawa – Poznań samochody. Trasą, której rola została mocno zredukowana po wybudowaniu kawałka czegoś co w założeniu miało być autostradą a co omijało Kolinę łagodnym łukiem. Kilkanaście lat wcześniej miejsce z którego obserwacjom oddaje się brodaty król było parkingiem TIR-ów i ośrodkiem pokątnego miejscowego
kurestwa.

Obecnie liczne ławki i betonowe obrzeża nieczynnej fontanny stały się ulubionym przez młodzież miejscem hałaśliwej konsumpcji produktów alkoholowych.
Mimo panującego od tygodnia upału, którego skutków nie równoważyły wieczorne burze oraz porannych koszmarów Mariusz poczuł się znacznie lepiej i rozważał nawet możliwość wypicia piwa „Tarcza” ale doszedł do wniosku , że o tej porze etatowi bywalcy bywają zbyt namolni w poszukiwaniu środków na uleczenie skutków wczorajszych libacji.

Była jedenasta trzydzieści, gdy naszego bohatera, który nie był człowiekiem, nadmiernie interesującym się sprawami bliźnich, ani tym bardziej potocznymi sensacjami małego miasteczka minęły dwa policyjne radiowozy, a za chwilę okratowana suka.

Uśmiechnął się pogodnie na widok pyska psiego tropiciela, czujnie wyglądającego przez
tylną szybę pojazdu.

Pomachał mu wolną od obowiązku noszenia koszyka dłonią a tamten przechylił w uśmiechu szlachetny łeb. Skonstatował jeszcze, że ta mini kolumna zmotoryzowanych obrońców prawa i porządku zmierza w kierunku oddalonego o jakieś dwa kilometry lasu. Trzeba przyznać, że zrobiło mu się trochę nieprzyjemnie, ale niejasność tego uczucia spowodowała, że prawie natychmiast znikło.

Dopiero gdy wracał do domu z koszykiem w lewej a ze złożoną do czytania
Wyborczą w prawej dłoni usłyszał coś, co ponownie wytrąciło go z równowagi.

Przewracał właśnie strony lokalnego dodatku, gdy zdał sobie sprawę, że w
żaden sposób nie uniknie spotkania ze znakomitym Józiem.

Znakomity Józio był dzielnym pięćdziesięciolatkiem, którego dochody złożone
z niewielkiej renty chorobowej i uzyskiwane z lewych fuch zduńskich nie mogły w żaden sposób zrównoważyć się z zamiłowaniem do hulaszczego trybu życia tego miłego człowieka . W związku z czym, odkładając chwilowo na bok przyrodzoną godność i wysoką samoocenę , której był gorliwym obrońcą miał zwyczaj rozpoczynać prawie każdy dzień od szukania znajomych by uzyskiwać od nich drobne lecz bardzo długoterminowe pożyczki. Trzeba tu oddać mu sprawiedliwość, że czasami zdarzało mu się regulować swoje zobowiązania
a hałaśliwy i pełen zapewnień sposób w jaki to czynił bywał bardziej krępujący
dla wierzyciela obdarzanego tak nieoczekiwaną łaską niż sam akt pożyczki.

Mariusz poznał go osiem lat wcześniej gdy znakomity Józio zreperował mu stary piec kaflowy w pokoju gościnnym.

Przez te lata ilość pieców kaflowych, które można by było naprawiać zmniejszyła się znacznie, bezlitośnie wypieranych przez instalacje centralnego ogrzewania, co było tragiczną przyczyną załamania się Józiowego budżetu.
...złoty trzydzieści na małe piwko do poniedziałku szefuńciu - pomyślał i sięgnął do koszyka po portmonetkę lecz ku jego zaskoczeniu Józio zaczął z innej beczki odciągając go nieco na bok poza zasięg słuchu ludzi właśnie wychodzących ze sklepu . Był bardzo przejęty . Mówił szybko i niezbyt wyraźnie ale Mariusz z każdym kolejnym zdaniem kamieniał.
-Nie słyszałeś kurna co się stało. Ja cię pieprze .Mówię ci, Stachu Ława i
Mirek pierwsi to widzieli i dali nam znać. Kurwa . Ale ja tam nie poszedłem
Za Chiny ludowe bym nie poszedł. W małym lesie , a ile glin jebanych
się zjechało . Zapierdolili gościa .
-No widziałem jak jechali chwilę temu .
-To to już czwarta ekipa . Druga z psami . Pierwszy pies spierdolił a ten jego
treser gonił go aż za tory. Masakra , mówię ci masakra .Na samym brzegu w
tych brzózkach... Stachu i Mirek wyskoczyli z rana na grzyby, żeby
podsmażyć coś do zagrychy, a ja i Witek zostaliśmy w chacie , bo zaraz
mieliśmy skoczyć do miasta po towar. U Stacha byliśmy , no przy torach
tam gdzieś sto metrów od lasu. Wiesz gdzie . Jak idziesz od przejazdu , to
jest taka parterówa z zielonym dachem . Jak we wtorek tam poszedłem to
mogiła do dzisiaj . Słuchaj, weszli od torów do tych brzózek na kozaki
a tam człowieku krew świeżuteńka i cuchnie jak w rzeźni . Z początku
myśleli, że to jakieś zwierzę , kłusownicy czy coś . Ale patrzą ..a tu kawałki
szmat .Buty, a w butach nogi .Kurwa .Porozrywany człowiek. Mówili , że
drzewa na dwa na półtora , na dwa metry upaprane krwią i tymi resztkami.
Ale najgorsze to były kości . Bez mięsa ale upaprane czymś na niebiesko.
Jak dali dyla... byś ich widział. Nas spotkali w pół drogi do miasta .Darli się
i gnali na łeb na szyję . Mówię ci normalna delirka , ale jak się uspokoili
to zaraz ściągnęliśmy mendy . Ich przesłuchują od rana .Ja zaraz też idę ,
żeby mnie nie szukali po ludziach .Tylko Witek gdzieś polazł i w Tarczy
coś już nagadał i się trochę rozniosło , ale niewiele bo on już coś przyjął .
Sam wiesz , że jak Witek wypije to chuj go zrozumie .
Kiedy zostawiwszy Józia poszedł wreszcie dalej . Samotny z wypełniającą go
świeżo nabytą wiedzą o wydarzeniu ze snu czuł jak wędrujące coraz wyżej Słońce pozbawia go swoim dotykalnym ciepłem sił. Poczuł ,że poci się mocno
taki rozlazły i otumaniony a tuż za progiem świadomości narastał mdlący lęk.
Zatrzymał się na chwilę, wykorzystując rozwichrzony cień jarzębiny. Jego serce
ścisnęła na moment czyjaś gorąca dłoń .Tylko na moment. Oblizał spalone wargi. To sen. Dziwny realistyczny sen. Mający swój dalszy ciąg...kłamstwo . Jezu przecież czuł to razem z tym nieszczęśnikiem . Źle. Przecież przeżył.
Z chaosu mdlących wątpliwości wypływało rozwiązanie dylematu. Powoli wyłaniało się niczym statek widmo z porannej mgły i kiedy było już całkiem wyraźne uderzyło go prosto w czoło swoją oczywistością .
Tak mocno ,że wypowiedział tę myśl głośno.
- Jeśli to nie był zwykły sen to znajdą to zabite dziecko .
Minęło południe nim pierwsze echa mordu w lesie dotarły pod jego dach . Sam nie był w stanie opowiedzieć żonie o spotkaniu z Józiem i śnie , tym bardziej , że ciągle czekał na kolejne potwierdzenie , nie mogąc ułożyć się z sobą co do roli jaka przypadła mu w udziale .Ukryty za gazetą zjadł jajecznicę i wypił dwie szklanki świeżo parzonej herbaty nim zebrawszy się wewnętrznie miał zacząć
opowiadać zadzwoniła mieszkająca w rynku ciotka Marta ze szczegółową acz wyraźnie opartą na plotkarskich domniemaniach wersją w której o dziwo występowała rosyjska mafia i bezgłowe ciało wyrzucone z przejeżdżającego pociągu .Podczas gdy żona żywo komentowała całą sprawę ze swoją mamą
Mariusz wtrącił tylko ,że faktycznie widział policję i słyszał o zabójstwie w lesie .Kobiety zaraz w odruchu serc zawołały chłopców do domu i zaczęły pouczać o tym ,żeby nie rozmawiać z obcymi . Zbyt zajęty wypełniającymi go myślami aby żywiej włączyć się do rozmowy , zwinął odłożoną na brzegu stołu gazetę i zakładając przyciemnione okulary wyszedł na dwór. Jeszcze na progu ,domu nim zszedł po betonowych schodkach na nierówny trawnik zapalił wyciągniętego z ozdobnego porcelanowego pojemnika papierosa .Urlop zdawał
mu się wymarzoną okazją by pozbyć się fatalnego nałogu . Zawsze próbował i
nigdy nic z tego nie wyszło . Teraz mimo , że był wypełniony dobrą wolą.
i zmobilizowany do ostatecznej walki z tym duszącym , ohydnym i kosztownym
nałogiem doskonale pamiętał gdzie leżą ukryte na wszelki wypadek papierosy.
Chciał dać dobry przykład również palącej żonie ale mimo wszelkich zaklęć i
rozmaitych szykan , za pomocą których pragnął zmusić swoje oporne ciało
do poddania się zbawiennej abstynencji nigdy nic z tego nie wychodziło. Teraz
przeżyte wydarzenia sprawiły , ze poczuł płomienną wręcz potrzebę wypalenia
papierosa. Często miał wrażenie , że jakaś złośliwa bestia czuwa nad stałością
jego nałogu. Zawsze kiedy był już blisko wydarzyć się musiało coś takiego , że
potrafił wytłumaczyć przed sobą powrót do nikotyny . Doskonale zdawał sobie
sprawę ,że to jego własne pilne poszukiwania odpowiednich bodźców są przyczyną kolejnych niepowodzeń. Teraz też palił łapczywie oparty plecami
o chropawy i chłodny mimo upału mur domu pilnując by nikt z domowników
nie dojrzał tej zawstydzającej porażki. Dwa dni już nie palił i zasypał wszystkich taką ilością zapewnień , że zarówno żona jak i jego teściowa
podjęły wyzwanie i od tego ranka także wyzwoliły się ostatecznie z okowów
tego strasznego nałogu. Mariusz sądził , nie bez racji zresztą , że gdy był po
chleb i gazetę wyciągnęły z jakiegoś schowka i wypaliły po przynajmniej jednej
kumecie. Oburzała go ta nielojalność i nawet w momencie gdy sam ukradkiem
,rozglądając się niczym złodziej utykał zgniecionego peta w rurce podtrzymującej siatkowe ogrodzenie miał ochotę wrócić do domu i powiedzieć
im parę słów prawdy. Nagła , zupełnie nieuzasadniona złość oślepiła go na moment prawie całkowicie. Zacisnął pięści i wymierzył z kontrolowaną jednak
furią dwa ciosy bezlitośnie obojętnej ścianie.


8.
Wymruczał jeszcze do siebie parę przekleństw przez ściśnięte gardło i poczuł
jak powoli ustępująca złość zostawia wolne miejsce dla śmiechu samokrytyki.
Takie napady złości podczas kolejnych prób rzucania palenia były zupełnie
normalne w jego przypadku. Oswoił je dawno temu i oddawał się im kiedy był
zupełnie sam .Były jednak najpoważniejszą przyczyną kolejnych niepowodzeń
ponieważ w miarę oddalania się od zbawczych haustów nikotyny ich częstotliwość zwiększała się . Stawał się mrukliwym , gwałtownie reagującym
osobnikiem . Przestawał lubić samego siebie i szybciutko znajdował ten ważny powód aby powrócić pod zbawcze skrzydła nikotyny. Analizował to bez końca
a znając wraży mechanizm starał się znaleźć antidotum lecz na razie bez skutku.

W końcu usiadł na ogrodowym aluminiowym foteliku i opierając bose stopy na drewnianej ławeczce został zalany ponownie gorącą falą słońca . Zza ciemnych szkieł przeglądał kupioną w kiosku gazetę , jednocześnie obserwując chłopców którzy uwolnieni przez babcię z bezpiecznej twierdzy domu po sprawdzeniu że
woda w plastykowym baseniku jeszcze nie jest dostatecznie ciepła , biegali w samych spodenkach kopiąc zawzięcie gumową piłkę .Maluch próbował nadążyć
za bratem a jednocześnie krążył koło baseniku z łatwym do przewidzenia zamiarem . W końcu udając upadek rzucił się ze śmiechem do wody.
- Tatusiu ! Już jest dobra !Całkiem jest ciepła ! Hurra !
Mariusz też się roześmiał i pokiwawszy ze zrozumieniem głową powiedział coś
aprobującego odważny wyczyn malca. Pochylił się nad gazetą i zaczął czytać
o kolejnym podatkowym wygłupie lewicowego rządu .
Nie dane było mu jednak spokojnie wgłębić się w mętne wyjaśnienia jakiegoś
wiceministra , który bez powodzenia próbował wyjaśnić młodemu zapewne dziennikarzowi znaną sobie zasadę, że zwiększenie obciążeń fiskalnych odbywa
się z korzyścią dla podatnika gdyż jego obecność na dworze sprawiła , że po raz kolejny stał się odbiorcą strasznej opowieści .Wiedział o co chodzi gdy zza płotu zaczął nawoływać go Janek.
-Sąsiad ! Sąsiad ! Słyszałeś co się stało ?
Wstał z ociąganiem i podszedł do ogrodzenia . Janek przed chwilą przyjechał z miasta na rowerze i opowiedział mu z grubsza to samo co Józio . Było znane nazwisko ofiary . Mariuszowi nic nie mówiło nazwisko Karaś , ale po opisie Janka szybko skojarzył o kogo chodzi . To taki spokojny facet po czterdziestce . Prawie cały czas pracował w Niemczech a jak był w Kolinie to lubił spacerować po parku albo rynku z żoną pod mankiet .Właśnie po tej żonie Mariusz skojarzył o kogo chodzi , ponieważ była to kobieta zaiste niepospolitych rozmiarów . Zmrużył oczy i jak przez mgłę przypomniał sobie twarz faceta. Tak . Miał taki wyraz twarzy jakby nieustannie czemuś się dziwił .Podobny nieco do piłkarza
Kryszałowicza .Starannie ubrany , wygolony. Głośno mówiący.

9.
Janek dalej zasypywał go słowami ale Mariusz cały czas potakując delikatnie
starał się odepchnąć od siebie ten natrętny potok słów . Powoli odsuwał się w ciszę gdy niespodziewanie odezwał się głos wewnątrz jego własnej głowy.
Razem z żoną w zestawie promocyjnym ! Bum Bum Becker ! Oddawajcie
Panu Leszkowi sprawiedliwość ...niewątpliwa przewaga piłkarzy drugoligowych...o dwa punkty procentowe... Różne głosy bolesne poprzez swoje umiejscowienie ale równie nieznaczące jak głosy radia gdy ktoś kręci
gałką szukając właściwej stacji . I rzeczywiście . Poprzez kakofonię dźwięków
przedostał się komunikat jakby skierowany do niego ale nie całkowicie czytelny
gdyż przerywany przez przeraźliwy gwizd.
- Nie bój się ... idź śmiało ... nie groźne...będę czekał ...Mariusz... serce
Gwizd wewnątrz jego głowy zamierał w bełkotliwym rzężeniu gdy on mało
nie upadł .Zdecydowanie pożegnał sąsiada i wymawiając się od dalszej rozmowy gwałtownym bólem głowy wrócił na fotelik , który najpierw przestawił w cień . Oddychał głęboko i pomału uspokajał się .Znał ten głos .
Był gdzieś w przeszłości. Znał doskonałe . Ktoś bliski ...ktoś kto nie żyje od dawna.
Nie mógł połączyć głosu z osobą .Usiadł na foteliku i wychyliwszy się w tył
oparł potylicę o pień potężnego orzechowca , który obdarzał cieniem spory
szmat trawnika.
Zamknął oczy i jeszcze raz próbował przemyśleć wszystko od początku
Znał takie historie z książek i filmów grozy. Jakaś projekcja silnych odczuć, na
przykład agonii – takie tam pierdoły , które w rzeczywistości raczej się nie zdarzają. Teraz spróbował przywołać te okropne sceny ze snu , ale im mocniej zaciskał powieki tym wyraźniejsze były tylko różowo fioletowe błyski i miraże , zmieniające się seriami nadbiegających zza pola widzenia sylwetek.
Nie był przy tym , to pewne . Roześmiał się ,wspominając niedawno czytaną
książkę Kinga o ojcu przywracającym do życia swe martwe dziecię.
Powinienem mieć rano brudne prześcieradło, pokaleczone nogi , igły sosen
Liście ,krew ... a potem tajemnicza postać o czerwonych świecących w mroku
źrenicach . Za plecami , na skraju przebudzenia , z nożem lub tasakiem w dłoni.
W końcu prawie uznał, że była to tylko dziwaczna zbieżność i skoncentrował się
na rozpoznaniu słyszanego przed chwilą głosu. Walczył z pokusą uznania tej
dziwacznej , krótkiej audycji w głowie za kolejny objaw głodu nikotynowego ale ten znajomy głos mówiący do niego po imieniu otwierał przed nim dawno
zapomniane wspomnienia z dzieciństwa . Daremnie wgłębiał się w chybotliwe
kłębowisko pamięci by w końcu z nagłym przerażeniem poczuć jak jego ciało
zapada się w sobie. Jakaś lodowata dłoń dotknęła jego czoła i piersi a potem
poczuł jedynie jak wraz z fotelikiem przewraca się na bok . Wprost w ciemność.

Golinville - brudnopis z 2001

Zantus pojawił się w Goliville jako dwudziestokilkuletni młodzieniec a ostatecznie zniknął pra-wie dokładnie w dziesięć lat później. Przybył tu jako nauczyciel historii by uczyć dzieci w miej-scowej podstawówce.
Przybył z miasta uniwersyteckiego, gdzie zostawił swe szanse na pracę naukową a także rodzi-ców i przyjaciół.
Przybył ze świata kultury i potencjalnej wielkości, wiedziony popędem płciowym do pani Krysi Czeskiej, nauczycielki biologi, którą poznał w Posenville gdy wraz z grupką krzykliwych, nie-ustannie przynoszących jej wstyd uczniów zwiedzała w muzeum historycznym wystawę, doty-czącą jakiejś wojny z dalekiej przeszłości.

Właśnie tam, wśród szpargałów, kanciastych gablot i różnych ostrych przedmiotów spodobali się sobie do tego stopnia, że całkowicie zapomnieli o dzieciach, które pobłądziły wśród tych wszystkich cudowności oręża i cicho płakały zbite w przerażoną gromadkę do czasu aż przy-szły błękitne tygrysy i zjadły je, ku zdziwieniu woźnych pilnujących porządku. Jak było tak było, ale gdy odjeżdżali swym odrapanym autobusikiem.
Zantus długo biegł przy szybie, za którą promieniała radością i zupełnie świeżymi pożą-daniami okrągła buzia pani od biologii . Posyłali sobie buziaki i różne, raczej przyzwoite ge-sty a romantyczny historyk biegłby jeszcze długo, ale szczęśliwie nadział się na brzydki be-tonowy kosz na śmieci i pozostał na miejscu, owinięty białym prochowcem, lecz mimo przykrego bólu ciągle jeszcze machał lewą dłonią, podczas gdy prawą masował sobie rozbite jaja.

Przez całą drogę dzieci wymieniały różne śmieszne uwagi na temat pani i jej kawalera, oczy-wiście cichutko gdyż były grzecznymi siódmoklasistami a chłopcy , którzy siedzieli z tyłu zajęci byli owocowym winem, które w tym całym zamieszaniu udało im się przemycić na po-kład autobusu.

Tylko pan Roman, który był wuefistą i zgodził się pomóc w opiece nad grupą podczas wyciecz-ki zupełnie za darmo, przygryzał popielatego wąsa i milczał ponuro. Pojechał do Posenville z tajną misją nawiązania bliższych kontaktów z panią Krysią a teraz widział jasno, że nic z tego już chyba nie będzie.

Odkąd ta miła dziewczyna zaczęła pracować w szkole wyobrażał sobie różne jej krągłości , szczególnie podczas intensywnych ćwiczeń gimnastycznych jakim oddawał się w małżeń-skim łożu ze swą umięśnioną i kanciastą żoną, będącą również nauczycielem wuefu .

Jej aseksualny wygląd połączony z wybuchami zupełnie nieposkromionego temperamentu po kilku latach pozbawiły go sił, do tego stopnia że musiał zaprzestać ulubionego przez siebie ganiania dzieci po parku odbywającego się pod hasłem „ wasz stary nauczyciel potrafi a wy padacie? „










***
Któregoś jesiennego dnia nie dość, że został wyprzedzony przez grupkę szóstoklasistów to zrobiło mu się ciemno przed oczami a kiedy wsparł się dłońmi o kolana i ciężko dyszał wśród wirujących kolorowych plamek ujrzał niczym memento, tak doskonale znane, spa-lone kwarcowymi lampami na brąz niesympatyczne łono z wielką kępą gęstych, zaskaku-jąco długich i splątanych rudych kłaków, a tuż nad sobą usłyszał głos swojej żony, doży-wotniej właścicielki owych cudowności.

-No dalej, na co kurwa czekasz?

Mijała go właśnie , ciągnąc za sobą grupę nieszczęśliwych , poczerwieniałych z wysiłku dziewcząt .

Dziewczęta dyszały nierówno a jego chłopcy zawrócili i otoczyli go w milczeniu.
Zdał sobie sprawę , że gdyby upadł na tej błotnistej dróżce i leżał czar owanna płynęły mu do oczu, ale opanował się i po chwili lekkim truchtem poprowadził ich do szkoły.

Właśnie ta scena przypomniała się panu Romanowi, gdy zamknął oczy by trochę pou-dawać że śpi, gdyż nie mógł opanować ciągłego zezowania w kierunku Krysi, która oglą-dała bardzo kusząco. Chłopcy tymczasem zaczęli śpiewać standardy wycieczkowe i niosło się wesołe „ panie szofer gazu! panie szofer gazu! bo pół litra jest w garażu”

Zantrus nie bardzo pasował do Golinville. Był zbyt elegancki i to elegancki w sposób dyskretny, co nie jest charakterystyczne dla takich prowincjonalnych miasteczek.
Wysoki i bardzo szczupły sprawiał wrażenie jakby wszystko, co ubierał łącznie z dżinsami było szyte na miarę a każdy detal idealnie komponował się z całością jego wyglądu i oso-bowości.
Zawsze wyprostowany i spokojny, uważny i miły dla rozmówców . Nigdy nie słyszano by powiedział coś z nieprawidłowym akcentem lub
dopuścił się jakiegokolwiek błędu gramatycznego czy stylistycznego zarówno podczas swoich wykładów w miejscowej szkole jak i przy okazji najbardziej potocznych rozmów, jakie każdy odbywa w sklepie, na poczcie czy przy okazjach towarzyskich.
Nie był także nudziarzem czy miastowym mądralą.

Lekcje, jakie prowadził były wykładami, na tyle fascynującymi, że uczniowie z klas 5- 8 , któ-rych uczył, oniemieli.

Początkowo nie chcieli wierzyć, że ten młody pan, który pojawiał się na korytarzu ozdo-bionym zielonkawymi lamperiami, pełnymi pędu i krzyku , gdzie wieczorami tryumfowały pa-nie sprzątaczki z blaszanymi wiadrami i gigantycznymi ścierami a na salce gimnastycznej brzuchaci urzędnicy pod wodzą wuefisty przebijali piłkę przez słabo naciągniętą siatkę będzie ich nauczycielem, a gdy stało się to faktem i siódma A tłoczyła się przed klasą pełna nieokiełznanej niszczycielskiej energii, Krysia , która lada dzień miała stać się żoną Zantrusa przechodząc korytarzem na moment straciła wiarę w pedagogiczne zdolności narzeczonego ale przyspieszyła kroku widząc panią Dyrektor prowadzącą skazańca na miejsce przeznaczenia .


Uczniowie momentalnie zamilkli a dumnie krocząca nicość umysłowa wprowadziła nowego nauczyciela do klasy. Kiedy zostawiła go już samego postała chwilę na korytarzu cieka-wa czy usłyszy jakieś wrzaski ale nic się nie działo więc odeszła. Krysia, gdy skończyła się lekcja pospieszyła wśród wrzeszczącego tłumu do klasy ukochanego aby się dowie-dzieć jak przebiegła ta pierwsza samodzielna próba ale drzwi klasy nr 44 wciąż były zamknięte. Straszne przeczucie, że sobie nie poradził, że przerwano lekcję, że zabrano dzieci.

Delikatnie uchyliła grube drewniane drzwi i zajrzała przez szparę. Zantrus stał z założo-nymi na piersiach rękami a niewidoczna dziewczynka coś opowiadała z przejęciem. Poza tym w klasie panowała absolutna cisza. Była świadkiem jakiegoś niezwykłego tryumfu pedagogicznego, ale wcale nie była pewna czy jej się to podoba. Było coś w postawie ukochanego, co na moment
zaniepokoiło Krysię, ale w tym momencie Zantrus podziękował dziewczynce, coś zanotował i przełamując falę uniesionych rąk zaprosił wszystkich na lekcję za dwa dni. Wtedy pę-kła tama i dzieci runęły na korytarz o mało nie tratując zdziwionej Krysi.

Zantrus wkrótce zdobył wielką popularność wśród uczniów.
Tak to na razie nazwijmy, aby zasygnalizować , że popularność ta była odwrotnie propor-cjonalna do uczuć, jakie budził w pokoju nauczycielskim.
Swego rodzaju taktownym ostracyzmem towarzyskim została otoczona także Krysia.

Było to dziwne, ponieważ uprzednio nauczyciele nie sprawiali wrażenia ludzi, którzy prze-sadnie martwią się uczuciami, jakie wzbudzali w tej rozwrzeszczanej gromadzie.

No cóż , ale nikt specjalnie nie lubi gdy ktoś z zewnątrz staje się w tak przecież delikatnej dziedzinie monopolistą.

Skrajnym już dziwactwem wydawało się stworzenie przez Zantrusa pozalekcyjnego koła historycznego, którego cotygodniowe dwugodzinne zajęcia gromadziły nieraz ponad pięć-dziesięciu uczniów i musiały odbywać się w auli. Było to wielkim głuptactwem w oczach innych pedagogów, ponieważ nikt Zantrusowi za to nie płacił , ale gniew szacownego grona wkrótce złagodziły sukcesy, jakie zaczęli odnosić uczniowie we wszelkich możli-wych konkursach i olimpiadach humanistycznych.

Zaczęła się w tej prowincjonalnej szkole szerzyć dziwna zaraza podnoszenia jakości na-uki , która przeszła od uczniów na bardziej podatnych nauczycieli i po trzech latach była to jedna z najlepszych szkół w województwie .
Dla niektórych rodziców było szokiem przekonać się, że ich dzieci, które nie bez pod-staw uważali za dość tępe nie dość , że zaczęły się uczyć to jeszcze obnosiły się z książkami autorów o których ci poczciwi ludzie nigdy nie słyszeli Największe tępaki udały się nawet z czymś w rdzaju pełnej niepokoju interpelacji do kuratorium w Koniville , ale co zrozumiałe odesłani zostali do wszystkich diabłów .

Ktoś wspomniał kiedyś przy mnie, że to genialny naukowiec.

Myśliciel piszący w zaciszu Golinville dzieło swojego życia.

łyszałem, że to diabeł na łowach albo coś jeszcze gorszego.

Po tych wszystkich latach nie mogę oprzeć się wrażeniu że w każdej opinii czy naj-dzikszej nawet plotce, z tych , co krążyły na jego temat mogło kryć się źdźbło prawdy .

Po ślubie, który zgromadził prawie całą szkołę i masę przyjaciół pana młodego , wśród których nie brakowało obcokrajowców a nawet ku uciesze miejscowej gawiedzi dwóch wysokich i czarnych jak smoła murzynów , ubranych najwyraźniej ku czci przyjaciela w egzotyczne , niezwykle barwne stroje i robiący , podczas gdy młodzi schodzili po kościel-nych schodach zasypywani drobnymi monetami i ryżem niezwykle przeraźliwy raban za pomocą małego bębenka i drewnianej piszczałki odbyło się huczne wesele w sali OSP z grubsza biorąc spełniające wszelkie wymogi miejscowej tradycji .

Zantrus chciał wynająć mieszkanie, ale Czescy nie zgodzili się na to i młodzi wprowadzi-li się na piętro ich dużego domu gdzie mieli do dyspozycji sypialnię Krysi, łazienkę a w nie umeblowanym dotychczas pokoju stworzyli naprawdę ładny salon z aneksem kuchen-nym i barkiem .

Na terenie posesji acz w mającej osobne wejście obszernej przybudówce mieszkał brat Krysi, który nade wszystko cenił sobie niezależność, co w przypadku dobrze zarabiają-cego dwudziestopięciolatka nie powinno nikogo dziwić .

W dużym , jak na miejscowe warunki ogrodzie hasały dwa psy a królem całego terenu był sterany życiem i licznymi przygodami jednooki kot imieniem Maciej .

Wszyscy bardzo polubili Zantrusa, łącznie z sąsiadem znanym z zamiłowania do opilstwa i ordynarnych zaczepek, jakich nie szczędził nikomu kogo miał przyjemność spotkać na swej drodze, gdy był pod wpływem alkoholu a trzeba zaznaczyć, że pod tym wpływem był zawsze.

Nawet lewki długo i mętnie rozwodził się nad zaletami nowego sąsiada , chwaląc jego dobry charakter , grzeczność i uczoność w taki na przykład sposób .
- Mówię że ma taki dobry charakter i dziwię się że z takimi kurwami i bandytami za-mieszkał. Okradną go i zmarnują te Czechy jebane . A mówię , że znam się na takich ! Mądry chłopak a wykolei się z tymi pijusami. Co to ja nie znam starego Czecha

Oślepł od wódy i nie widzi , że mu się ta stara ropucha puszcza z listonoszem.
Szkoda chłopaka.
Żeby uciąć spekulacje muszę zaznaczyć , że w słowach tego miłego człowieka zgoła nic nie było prawdą a państwo Czescy byli skromnymi urzędnikami na emeryturze i w ca-łym Golinville nie było żadnego listonosza tylko same panie doręczycielki a żadna z nich ze względu na wiek i wygląd nie była obiektem niczyich seksualnych fantazji poza jed-nym zupełnie wyjątkowym przypadkiem.

Nie było prawdą także to, co sądził wraz z innymi o Zartrusie ale jedyna osoba mającą od początku o tym podziwu godnym młodzieńcu zdanie osobne, nie była w pełni czło-wiekiem tylko kotem Maciejem , który bardzo krótko potrafił zachować wystudiowaną obojętność a w końcu nie znieść ludzkiej naiwności odszedł w odległe strony. W okolicy nigdy więcej nie pojawił się zwalisty jednooki dachowiec z charakterystyczną rudawą plamą na grzbiecie. Plamą przypominającą kształtem Południową Amerykę z przylądkiem Horn na nieproporcjonalnie dużej białej głowie.

Osobiście poznałem Zantrusa na boisku piłkarskiego klubiku, będącego w rozgrywkach klasy A prawdziwą oazą nieudacznictwa. Chadzałem w niedzielne popołudniaby obserwo-wać zmagania naszych dzielnych chłopców spod znaku Gryfa z wrażymi drużynami z okolicznych miast, miasteczek, i wiosek.

Jeśli nie padał deszcz i nie było zbyt zimno był to niezły pomysł na spędzenie czasu zgodnie z podstawową zasadą dobrej rozrywki

„Trochę emocji, dużo śmiechu i możliwość głośnego wyrażenia własnej opinii„
Czego chcieć więcej ?

Na szczęście trawa na boisku była w takim stanie, że nikomu nie przeszkadzało, że cza-sem, popołudniami kopaliśmy na nim piłkę my, czyli rycerze nigdy nie zaczętych między-narodowych karier.

Przez dwie, a w porywach trzy godziny w leniwym dość tempie odbywaliśmy rytuał sta-rannych dośrodkowań, strzałów z pierwszej piłki i bramkarskich robinsonad.
Nie mieliśmy stałego składu, ale niezbyt często udawało się zgromadzić sześciu chętnych, by z zapałem godnym zawodowców grać do utraty tchu trzech na trzech na małe tre-ningowe bramki.

W dniu, gdy na boisku pojawił się Zantrus graliśmy w trójkę , co było nieco monotonne, gdyż bramkarz stosunkowo łatwo mógł przewidzieć zamiary centrującego, który ze zro-zumiałych względów miał ograniczony wybór.
Zantrus ubrany był w granatowe, bawełniane spodnie, koszulkę polo o nieco ciemniej-szym odcieniu i sandały, przez co początkowo nie braliśmy go pod uwagę jako kandyda-ta do wspólnej zabawy. Zmierzał jednak pewnie przez zielono żółtą murawę w naszym kierunku i nim zapytał czy może się przyłączyć dostrzegliśmy że ma zgrabny, również granatowy plecak, który krył koszulkę, spodenki i ładne angielskie korkotrampki.

Strój był repliką błękitnej serii barw klubu Chelsea, a napis na plecach informował , że oryginalnym właścicielem trykotu z tym numerem jest Zola ( nie ten pisarz oczywiście).

Szczerze mówiąc bardzo ucieszyło nas to wzmocnienie składu, choć gdy się przebrał i po wykonaniu krótkiej acz intensywnej rozgrzewki dołączył do nas natychmiast zaczęliśmy wyglądać jak łachmaniarze, ale w końcu nie o to przecież chodziło.

Grał nieźle i w miarę upływu czasu wyraźnie się rozgrywał, a co najważniejsze w takich męskich zabawach, nie dość, że miał poczucie humoru to jeszcze znakomicie potrafił wczuć się w rolę i gdy przyszła jego kolej wciągnął na tyłek dyżurny dres by z wielkim zapałem bronić bramki po naszych, jak zwykle atomowych i niezwykle precyzyjnych strzałach.

Po jakiejś godzinie zrobiliśmy sobie kwadransik, przerwy by wylegiwać się w trawie za bramką, przerzucając się żartami i ciętymi ripostami. Co czasami bywa jedynym możli-wym sposobem wymiany poglądów pomiędzy naszymi rodakami, ponieważ każdy tara się być przede wszystkim zabawny, tak jakby każda sytuacja musiała koniecznie zostać spointowana i zamieniona w żart. Jest tak na skutek tresury, jakiej jesteśmy poddawani od momentu pójścia do szkoły. Umiemy albo nauczać tych, o których sądzimy że są istotami niższymi od nas albo podlizywać się istotom, których nienawidzimy a od któ-rych zależy nasz byt. Jeśli zaś dokoła są sami swoi to zaczyna się istny kabaret wol-nościowych błysków i oczarowań. Dlatego gdy Zantrus zwrócił się wprost do mnie z tym dziwacznym pytaniem Krzysztof i Arek potraktowali to jak jakieś nieudane nawiązanie, jakąś pokrętną aluzję, której nie zrozumieli a ja szczerze mówiąc zdębiałem gdyż pytanie zabrzmiało jak hasło, na które oczekiwał odpowiedzi.

- Dlaczego nie Penderecki?

Ale to był strzał. Strzał w samo okienko. Strzelił i czekał, podczas gdy ja dźwignąłem się z trawy i pobiegłem prowadząc piłkę przy nodze do narożnika boiska wołając, aby agłu-szyć to proste przecież pytanie.

- No panowie, piłka już odpoczęła!

Być może ktoś spojrzał wówczas groźnie z kosmosu na to boisko, ale nic się nie wyda-rzyło a teraz, gdy od tego pogodnego popołudnia upłynęło kilka lat muszę nawiązać do drobnego wydarzenia, jakie miało miejsce w roku 1984.

Był to czas, gdy cierpiałem nudę wojskowego życia, wysłany aż na wybrzeże przez idio-tów z komisji poborowej, ze względu na panującą wówczas modę wysyłania chłopców w możliwie oddalone rejony kraju, chyba jedynie po to by uczynić dziką mordęgą czter-dziestoośmiogodzinne przepustki, jakie od czasu do czasu udawało się zdobyć,
Szczególnie w drugim roku służby. Tak czy tak miałem szczęście, ponieważ mieszkałem w centrum kraju i potrzebowałem tylko około siedmiu godzin na dotarcie do domu.

Po kilku próbach znalazłem optymalną trasę z dwoma przesiadkami, przy czym ostatnią stacją, z której kilka minut po 22 zabierał mnie pociąg do Koniville był Wrzesen.
Nazwa ta idealnie pasowała do tego wrześniowego dnia, pełnego chmur i wiatru.

Do zmierzchu, okraszonego drobną, bardzo dokuczliwą mżawką i w końcu do tej ponurej godziny, gdy półgodzinne oczekiwanie na ciemnym peronie dawało mi się mocno we znaki.

Był jeszcze sezon letni, w związku z czym marzłem niemiłosiernie w swym stalowosza-rym mundurku. Perony były prawie całkowicie puste, ponieważ reszta potencjalnych pa-sażerów, mających jechać tym samym pociągiem kryła się w poczekalni dworcowej, oczekując na zapowiedź, obwieszczającą jego przyjazd. Na dodatek wszystkiego wiozłem do domu płytę grupy TSA, która stała się na tym etapie podróży ziwną udręką. Nie mie-ściła mi się do torby a nie chciałem by kartonowa okładka zamokła.

Wiał wiatr i ciągle przekładałem ją z ręki do ręki.

Tak wędrując dotarłem prawie do końca peronu i już miałem wracać w kierunku wyjścia z tunelu skąd zaczęli wychodzić ludzie spieszący z poczekalni gdy drogę zastąpił mi wysoki mężczyzna w średnim wieku owinięty w czerwony damski płaszcz z futrzanym kołnierzykiem
i coś powiedział wskazując na płytę.

Nie usłyszałem, ponieważ głośniki ryczały swoją zapowiedź. Myślałem, że to jakiś wariat albo zboczeniec i starałem się minąć go jak najszybciej, ale on zdążył je powtórzyć i zrozumiałem o co mu chodzi.

- Dlaczego nie Penderecki?

-Co?

-Dlaczego nie Penderecki, pytam?

W huku wjeżdżającego na peron pociągu zdążył jeszcze krzyknąć za mną.

-Zapamiętaj to pytanie chłopcze!

I zapamiętałem. Nie wiem właściwie, dlaczego
ale tkwiło we mnie razem z jakimś dziwnym uczuciem wstydu, zażenowania przez te wszystkie lata, ale zadane po raz drug, poza chwilowym szokiem nie skłoniło mnie do szukania jakichś powiązań, do drążenia tego tematu ielokrotnie graliśmy w piłkę z Zantru-sem i rozmawiałem z nim na różne tematy nigdy nie wracałem do tego pytania. On zreszt też. Teraz rozumiem, że takie rzeczy muszą dojrzeć same aby znalazły jakieś roz-wiązanie.

***
Rodzice pani Krysi, teściowie Zantrusa zmarli po czterech latach, od dnia otoczonego legendą wesela. Młodzi na razie nie doczekali się potomstwa, ale ich wzajemne kontakty z rodzicami układały się bardzo dobrze. Pani Czeska zajęta była pieleniem grządki wa-rzywnej, gdy zrobiło jej się słabo i ledwo udało jej się dojść do schodów, gdzie upadła i skąd zabrało ją pogotowie natychmiast wezwane przez zięcia. Zantrus
zadzwonił do szkoły po Krysię, która była na jakimś zebraniu organizacyjnym i razem pojechali do szpitala w Koniville, nie czekając na ojca, który tego dnia pojechał z kole-gami na ryby. Zostawili mu jedynie krótką informację, licząc, że wkrótce do nich dołączy. Pan Henryk rzucił siatkę z żywymi rybami do zlewu i przebrawszy się w garnitur poje-chał swym białym fiatem do Koniville. Przez chwilę dręczyła go myśl czy zamknął drzwi wejściowe, ale nie dbał o to. Trudno było skoncentrować się na prowadzeniu auta i niedaleko domu o mały włos nie przejechał wielkiego białego kota, majestatycznie prze-chodzącego przez jezdnię. Skonstatował nawet dziwne podobieństwo do zaginionego przed laty Macieja ale głowę zaprzątnęła mu myśl o synu, którego nie zastał w domu a nie mógł sobie przypomnieć numeru telefonu do jego firmy.
Jednak przyczyną tragedii nie było chyba jego roztargnienie. Jadący z naprzeciwka TIR na ukraińskich numerach, niespodziewanie zjechał na jego pas ruchu i zmiażdżył pana Henryka wraz z jego zadbanym fiatem 126 P, by potem w oszałamiającym piruecie runąć w poprzek drogi. W ślizgającą się po asfalcie naczepę uderzył jeszcze osobowy ford, ale w tym przypadku skończyło się na lekkim rozcięciu czoła kierowcy
który jako pierwszy próbował ratować kierowcę ciężarówki, ponieważ to co dostrzegł w resztkach malucha spowodowało u niego tylko gwałtowny skurcz żołądka. Kiedy odnalazł wreszcie rannego Ukraińca, ten był jeszcze przez chwilę przytomny i próbował szeptać coś, co brzmiało jak zaklęcia czy modlitwa, ale nawet ostatni laik widząc krew wypływają-cą spod przygniecionego tonami stali ciała, zrozumiał by szybko, że to już koniec. Deski, które wiózł ten nieszczęśnik, stworzyły nieregularną barykadę, do której z obydwu stron podjeżdżały coraz to nowe samochody. Zaczęli dokoła gromadzić się ludzie.
Pani Czeska odzyskała przytomność i smutnym wzrokiem spoglądała na córkę i zięcia spoza aparatury ratującej życie. Lekarz uspokoił ich zapewnieniem, że nic jej nie grozi, używając nie budzącego zaufania zwrotu, że było to tylko coś w rodzaju lekkiego zawali-ku. W końcu, żeby nie przeszkadzać a zająć się czymś konstruktywnym postanowili przejść się do biura, w którym pracował brat Krysi Grzegorz. Cała ta wyprawa trwała nie dłużej niż czterdzieści minut.

Na sali poza krzątającymi się lekarzami był jeszcze pan Ryszard Wagner, który leżał za rozstawionym parawanami w dżungli aparatury podtrzymującej życie i zajęty był właśnie procesem umierania. Miał ponad siedemdziesiąt lat, a mimo to rozstawał się z życiem z wielką złością. Czwarty zawał doprowadził go na skraj przepaści, ale świadomość tego, że jego kolekcja zostanie natychmiast rozprzedana przez wredne dzieci, nawet w takim momencie była jego główną troską i powodem nienawiści do świata. Kiedy przed godziną odwiedzili go, udawał, że śpi, ale wewnętrznie gotował się słysząc to ich fałszywe pochlipywanie.
Zainteresował się nową osobą na swej sali, ale zezłościły go zapewnienia lekarzy, że wszystko dobrze się skończy.
-Gówno się skończy, nie dobrze – mamrotał pod nosem i to, czego za chwilę stał się jedynym świadkiem mocno podniosło go na duchu. Dosłownie na chwilę pokój opusto-szał i Ryszard usłyszał, jak ktoś zdecydowanym krokiem wchodzi przez otwarte drzwi by zatrzymać się przy tej kobiecie za parawanem. Po krótkim, szeptanym wstępie usłyszał cichy jęk pacjentki i tryumfalny głos mężczyzny.
- Przypatrz się dobrze! Zobacz jak się twój mąż urządził. On się nie męczył, ale twoja córeczka i synalek... Tu głos zniżył się znów do szeptu i Ryszard żeby być świadkiem uniósł się nieco i przez parawan widział, że mężczyzna pochyla się nad kobietą i zdawa-ło mu się, że ją całuje. Zrobiło się cicho i słychać było tylko skrzypienie butów, gdy nie-znajomy zawrócił w kierunku drzwi. Zatrzymał się jednak i zza parawanu zwrócił się wprost do umierającego mężczyzny.
- A ty posłuchaj. Za kwadrans wstaniesz z tego barłogu zupełnie zdrowy. Będziesz miał siłę i odporność jak nikt na świecie. Twoje ciało zostało nie tylko uleczone, ale i znacz-nie ulepszone, ale nie dziękuj tylko uważaj na kolej, na pociągi. Pozbądź się kolei, to rzecz...
Dalszego ciągu pan Ryszard już nie usłyszał, ponieważ sala zaroiła się od personelu, który próbował przywrócić życie martwej kobiecie. On leżał z zamkniętymi oczami, czując jak wstępuje w niego siła. Zaczął cichutko płakać ze wzruszenia słysząc własne serce, które dotychczas postępowało tak zdradziecko, a w tej, chwili tryumfu wróciło do pracy z zapałem godnym dwudziestolatka. Od razu chciał się zerwać i pobiec do domu, ale zgodnie z sugestią nieznajomego postanowił cierpliwie zaczekać aż całe to zamieszanie dobiegnie końca. Miał świadomość, że stał się obiektem cudownego uleczenia i nabrał przekonania, że mężczyzna w długim płaszczu z kapturem, którego widział jako cień był aniołem. Próbował nawet przypomnieć sobie modlitewkę z dzieciństwa, ale haniebnie utknął na pierwszej linijce tekstu. Zresztą po chwili doznał olśnienia. Jedyną możliwą przyczyną jego cudownego uleczenia mogła być tylko KOLEKCJA.
Tak, to była prawdziwa wartość. Wartość, dla której poświęcił tak wiele.
Uśmiechnął się wyschniętymi ustami i nieco zbyt głośno zawołał.
- Siostro!







10
Pan Ryszard nawet nie próbował tłumaczyć się lekarzom. Udawał , że śpi
a w stosownej chwili , wykorzystując swą świeżo nabytą siłę oddalił się w
skradzionym szlafroku i kapciach z umieralni. Zbiegł po schodach z drugiego piętra, roz-glądając się czujnie. W końcu trafił na zostawiony niefrasobliwie przez jakiegoś odwie-dzającego płaszcz i zupełnie ignorując piskliwy protest jakiejś kobieciny w opatulonej w kraciastą chustkę . Szczęście mu dopisywało, gdyż w kieszeni znalazł trochę monet. W sam raz na taksówkę, zauważył z podniecającą pewnością siebie, że wszystko zaczęło iść mu jak z płatka. Jadąc do domu myślał o ostatnich słowach anioła i początkowo wydawały mu się nieco dziwne, ponieważ od lat nie jeździł pociągami i szczerze mówiąc nie zamierzał. W końcu doszedł do wniosku, że z pewnością chodziło o kolejową część KOLEKCJI. Przyszła mu do głowy nawet taka głupia myśl, że wszystko, co się wydarzyło było próbą podstępnego nakłonienia go do wyzbycia się części zbiorów, ale, mimo, że był prawdziwym maniakiem, to prawie natychmiast ją odrzucił jako wyjątkowo głupią. Nie podlegało żadnej wątpliwości, że został uzdrowiony.
Gdy wchodził po schodach, już piętro niżej usłyszał, co się święci. W jego mieszkaniu trwał sabat. Stanął pod drzwiami i nie bez pewnej przewrotnej satysfakcji, przez chwilę wysłuchiwał odgłosów dzikiej awantury, jaka odbywała się wewnątrz. Nikt tam cicho nie pochlipywał nad losem tatusia a gdy jego synowie kłócili się o wartość KOLEKCJI , używając określenia „ szpargały tego starego chuja „ albo „ cała chałupa zastawiona tym gównem „ albo „ stary chytrus, mówił, że to jest warte milion, ale mi się widzi, że przez te gówniane pocztówki my się pozabijamy „ albo „ gdzie ta łajza ma całą forsę? Konta pu-ste, no to w końcu gdzie?”
Wagner słuchał i trzeba przyznać, że epitety dotyczące jego osoby przyjmował raczej z pogardliwym uśmieszkiem, w przeciwieństwie do słów podważających wartość jego KOLEKCJI. Bolesne było, że wychował takich kretynów, bo trzeba od razu powiedzieć, że ten wspaniały zbiór wart był tak naprawdę dużo więcej, nie licząc nawet zbioru ukrytego, zawierającego autografy bardzo wybitnych, dawno umarłych ludzi z kręgu kultury ger-mańskiej i anglosaskiej. Licząca prawie sześć tysięcy sztuk kolekcja tego typu białych kruków wpadła mu w ręce jako szabrowniczy łup w 1946 roku w małym miasteczku koło nowej zachodniej granicy. Znaleźli je w kartonowych pudłach na strychu jego znajomi, któ-rzy właśnie tam się osiedlili . Poproszony jako gość i domorosły historyk o ocenę ich wartości sprawił, że
wkrótce znalazła się w jego rękach.












11
Wszedł do mieszkania, ale nikt w pokoju niczego nie zauważył . Kłótnia trwała w najlepsze, ale Ryszard nie słuchał, tylko zza ozdobionej intarsjami przedstawiającymi walczące wśród jesiennych liści węże szafki na buty, wyjął obrońcę swojej KOLEKCJI.
Sprawdził naboje w magazynku i z odbezpieczoną bronią wszedł do mniejszego, prze-chodniego pokoju, który w dawnych czasach był sypialną dzieci a w ostatnich latach był miejscem gdzie spał, przyjmował gości, jadł i oglądał telewizję. Pozostałe trzy pokoje wy-pełniała KOLEKCJA i właśnie stamtąd dochodziły wrzaski jego spadkobierców. Tu wszę-dzie walały się ich kurtki i płaszcze. Policzył je i wiedział, że są w komplecie. Trzy pie-przone parki troglodytów. Dobrze chociaż, że nie przywlekli bachorów.
Zamilkli, gdy wszedł, nie ze względu na pistolet, z którego do nich celował
ale ze względu na to dziwaczne zmartwychwstanie i wrażenie, jakie sprawiał. Nim się odezwał wiedzieli, że nie będą mieli do czynienia z szemrzącym, na poły złamanym star-cem, jakim był przez ostatnie dwa lata. Tatuś powrócił taki, jakim znali go z czasów, gdy żelazną ręką wychowywał po śmierci matki swoje pociechy a potem wyprawił je w świat, by jak mawiał rozmnażały się na jego chwałę. Stali teraz przed nim trzej synowie z żonami. Dorośli a przecież momentalnie gotowi do ucieczki niczym dzieci przyłapane na czymś więcej niż psota. Ich żony zarażone tym strachem, zupełnie bezwolne, choć jeszcze w powietrzu unosił się ich piskliwy jazgot. Cała ta scena trwała w ciszy, spię-trzona w oczekiwaniu wybuchu gwałtownej nienawiści. Nic takiego nie nastąpiło.
Powiedział tylko twardym, nieco chrypliwym głosem, nieświadomie stylizując się na stare-go Clinta Eastwooda z filmu „ Bez przebaczenia „
- Wyjdźcie stąd wszyscy natychmiast , bo was pozabijam.
I wyszli bez słowa, potwierdzając zalety dobrej tresury, zbierając płaszcze, kurtki, szaliki. Tylko najstarszy syn odwrócił się i przez chwilę wydawało się, że coś powie, ale z bli-ska spojrzał w oczy ojca i widząc w nich szczerą żądzę mordu wyszedł na klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi. Wagner odłożył broń i zamknął je na wszystkie zamki, zasuwy i łańcuchy, w jakie je wyposażył. W mieszkaniu nie było nic do jedzenia, ale najpierw zaparzył sobie dzbanek mocnej herbaty i dopiero później zadzwonił do pana Tadka, mieszkającego na parterze pijaczka, który od lat robił dla niego zakupy w pobli-skim supermarkecie i z pliku banknotów, wyciągniętych z podwójnego dna puszki na her-batę wręczył mu trzy setki wraz z listą potrzebnych produktów.
-Duże zakupy Tadek, a że dawno się nie widzieliśmy to pięćdziesiąt dla Ciebie, abyś uczcił odpowiednio mój powrót do świata żywych.










12
Tadek, który był chyba jedynym człowiekiem szczerze uradowanym z powrotu tego nie-przyjemnego starca, zasalutował mu z pełną szacunku wdzięcznością i pomknął oblizując się nerwowo na myśl o czekającej go wkrótce alkoholowej uczcie. Trzeba przyznać, że nigdy nie próbował wykantować swojego dobroczyńcy i resztę wydawał mu ze skrupu-latnością godną szwajcarskiego bankiera, zatrzymując na swoje potrzeby jedynie sumę, jaką z góry określił pan Ryszard.
Dopiero po wypiciu trzech filiżanek piekielnie mocnej herbaty i zjedzeniu
posiłku, złożonego z bułeczek, suchej kiełbasy i pomidorów zebrał się w sobie na tyle by móc ocenić ewentualne szkody, jakie ta horda mogła wyrządzić w jego KOLEKCJI.
Najpierw sprawdził całość, jak je nazywał zbiorów ukrytego i zakazanego, ale nawet nie dotarli w jego pobliże, co było trudne bez wywalenia wszystkiego do góry nogami i bez znajomości klucza do katalogów, które leżały pootwierane na biurku. Ktoś wyciągnął dwa pudła z dziewiętnastowiecznymi pocztówkami z Paryża . Uśmiechnął się w duchu, z naiw-ności ludzi sądzących, że coś, co ma więcej niż sto lat nabiera zaraz jakiejś niezwykłej wartości. Nie wiedział, że pudła te przebyły drogę, do Posenville i z powrotem, gdzie bez-czelny antykwariusz zaoferował dwieście pięćdziesiąt za całość, co nie dawało nawet kwoty trzy złotych za sztukę . Na tej podstawie, licząc pudła doszli do wniosku, że cała kolekcja nie jest warta więcej niż dwieście tysięcy, ponieważ zawierała także ogromny dział współczesny. Przypuszczał, że w końcu sprowadziliby jakiegoś znawcę, albo pró-bowali sprzedawać po kawałku przez Internet.
Teraz za sprzedaż części zbioru, opatrzonego w katalogu wspólnym hasłem „kolejnictwo” zabrał się sam. W skład działu wchodziło 21 pudeł z katalogu i jeden komplet ze strefy zakazanej. Był to dział poboczny, który
wraz z „automobilizmem „ nie budził w nim jakichś szczególnie mocnych sentymentów. „Kolejnictwo”, według starannej wyceny warte było nieco ponad sto tysięcy dolarów, ale zdawał sobie sprawę, że sprzedając je szybko nie osiągnie więcej niż sześćdziesiąt, a super rzadki komplet , który przechowywał w strefie zakazanej gotów był dołożyć jako bonus do udanej transakcji. Wierzył, że musi pozbyć się wszystkich tych pocztówek,
zgodnie z niedwuznaczną sugestią nieznajomego dobroczyńcy a ta setka
była wartościowa tylko dla zupełnie specjalnego typu kolekcjonerów. Jakby na przywitanie ze swoimi skarbami wyjął czarne pudełko , zawierające sto kolorowych w większości pocztówek wydanych jako seria w latach siedemdziesiątych w Vermont USA. Na pudeł-ku widniał wiele mówiący anglojęzyczny napis „ Ofiary Wypadków Kolejowych, „ pod któ-rym jego poprzedni właściciel dopisał po polsku jaskrawo czerwonym flamastrem
WPADNIĘCI POD POCIĄG TEŻ








13
Prawie jednoczesna śmierć rodziców Krysi została w miasteczku potraktowana jako coś, przy całym rozpaczliwym tragizmie sytuacji, romantycznego. Przy takich okazjach ludzie lubią gawędzić o miłości małżonków, powodującej, że „ jedno pociągnęło drugie na tam-ten świat, „ bo nie mogło znieść nagłego poczucia pustki i bezcelowości dalszego życia. W tym przypadku tylko najbliżsi wiedzieli, a przynajmniej wydawało im się, że wiedzą, iż nie było związku między nagłą zapaścią mamy a wypadkiem ojca, ponieważ obydwie te śmierci nastąpiły prawie równocześnie. Jeśli zatem był jakiś związek, to musiałby odby-wać się na zasadach jakiegoś
telepatycznego kontaktu. W takie cudowności nikt na szczęście nie wierzył. Nikt też nie dociekł skąd pojawiła się w Golinville plotka, jakoby w
sali szpitalnej pojawił się ktoś ze zdjęciami z wypadku i tym przykrym widokiem odebrał sercu pani Czeskiej chęć do dalszej pracy. Plotka, można o tym już teraz powiedzieć wynikła z gadatli-wości policjanta zajmującego się sprawą zniknięcia będącego już prawie zwłokami pacjenta. Odna-leziony we własnym mieszkaniu, zupełnie zdrowy i wyglądający na nie więcej niż sześćdziesiąt lat Ryszard Wagner chętnie opowiedział o wizycie jakiegoś człowieka na sali za przepierzeniem i o tym, że ów nieznajomy zdaniem pana Ryszarda pokazywał chorej jakieś zdjęcia. Oczywiście staran-nie pominął wszelkie cudowności i swoje angeologiczne przypuszczenia. Sam fakt ucieczki 78 letnie-go starca ze szpitala nie jest ostatecznie przestępstwem. Policjant siedział z niedowierzającą miną porównując jego dane i to, co wiedział o stanie zdrowia swego rozmówcy z krążącym po miesz-kaniu mężczyzną i w końcu nie doszedł do żadnych sensownych wniosków, ale to wystarczyłby informacja o feralnych odwiedzinach dotarła do miasteczka . Źródłem był prawdopodobnie ktoś ze szpitala, gdzie oczywiście wyśmiano wersję starego zawałowca twierdząc nie bez racji, że na od-dział intensywnej opieki nikt nie dostanie się bez wiedzy lekarzy czy oddziałowej a w dodatku, mimo że faktycznie przez dwie lub trzy minuty nikt nie zaglądał na salę to na korytarzu trwała akcja ratunkowa.
Zdarza się po prostu, że czasem ktoś umiera. Sekcja wykazała rozległy zawał, połączony z wyle-wem. Wszystko.
Na pogrzebie było mnóstwo ludzi, w tym także znajomi Zantrusa z Posenville. Zwracała uwagę tylko nieobecność jego rodziców, ale oni od trzech lat mieszkali u swojej córki, w Sydney ( na antypodach ). Wszyscy wspominali ich jako dobrych, szlachetnych i uczciwych ludzi. Było wiele pła-czu i wiele pocieszeń a jako najbliższa rodzina za trumną szli Zantrus, Krysia jej brat Grzegorz i jego urocza kruczowłosa dwudziestoletnia narzeczona.




14
Wielu dziwiło się, że ta dziewczyna tak emocjonalnie przyjęła śmierć swoich niedoszłych teściów, płakała, bowiem nieustannie i dziwnie to kontrastowało z dość spokojną postawą pozostałej trójki.
Magda miała swój głęboko na razie ukryty powód swojej rozpaczy. Wszystko układało jej się bar-dzo dobrze z siedem lat starszym Grzegorzem, z którym spotykała się od trzech lat a od ponad dwóch współżyła z nim ochoczo i bezpiecznie. Wychowywana była przez ultranowoczesną mamę, która nie dość, że sama zajęta prowadzeniem hurtowni pozwalała jej na wiele, co zaowocowało, co prawda przerwaniem edukacji po maturze, ale za to pod względem wiedzy antykoncepcyjnej była chyba najlepiej wyedukowaną i zabezpieczoną kobietą nie tylko w Golinville.
- Na dzieci przyjdzie czas a na razie musisz być moją prawą ręką w biznesie, powtarzała do znu-dzenia mama, podsuwając córce coraz nowe i skuteczniejsze środki zapobiegawcze. Od początku wiedziała, że córka zaczęła sypiać z Grzegorzem i czasem przymykała nawet oczy na fakt, że chło-pak zostawał na noc. Po ślubie młodzi mieli zamieszkać w przybudówce u Grzegorza, z czym nie-stara przecież bizneswoman wiązała swoje nieco może zbyt śmiałe plany na zaspokojenie własnych apetytów seksualnych.
Magda zaś nie dość, że pod nadzorem ginekologa cały czas brała pigułki antykoncepcyjne, to miała dostarczone przez mamusię pigułki „ dzień po „ na wszelki wypadek a nie warto nawet dodawać, że Grzegorz, poza jednym przypadkiem( byli trochę pijani ) nigdy nie pozwoliła się mu posiąść bez prezerwatywy.
Po całym tym wstępie łatwo można się domyślić, że jej płacz na cmentarzu spowodowany był tym, że dziewczyna była ciężarna. Oczywiście ojcem nie był Grzegorz i miała problem jak przy tych całych zabezpieczeniach przekonać go, że jakimś cudem to on jest sprawcą. Czas uciekał a przez ten rodzinny dramat sytuacja jeszcze się pogorszyła. Raz, co prawda udało jej się zaciągnąć go do łóżka, ale za nic nie chciał się kochać bez prezerwatywy, ponieważ jak twierdził tak się do tego przyzwyczaił, że seks bez kondoma doprowadziłby go do natychmiastowego wytrysku . Nie mogła mocniej nalegać tym bardziej, że Grzegorz jeszcze głupio zażartował ,że teraz gdyby zaszła to byłby pewien, że nie z nim i mógłby z czystym sumieniem kopnąć ją w tyłek.
Był to żart , ale w jej sytuacji nie doceniła tego a podczas stosunku na wszelkie sposoby starała się sprawić mu ból. W końcu udało jej się to tak dobrze, że wyszedł z niej gwałtownie z mocno za-chwianą erekcją i stał nad nią z tą pomarszczoną , osuniętą do połowy prezerwatywą , czerwony na twarzy ze złości i bezradny wobec jej nowej agresywności. W tym momencie Magda straciła do niego prawie cały zapał. To jego ciało jasnego blondyna, mimo silnej muskulatury wydało jej się w tej chwili mimo czerwonawej opalenizny białe jak płótno prześcieradła.






15
Kilkanaście dni wcześniej poszła do Grzegorza, ale nie wrócił jeszcze z pracy. Zantrus zaprosił ją na kawę i jak się zdawało przez grzeczność podtrzymywał rozmowę. Był jak zwykle miły i zabawny, poważnie traktując obowiązki gospodarza pod nieobecność żony. Podczas gdy on parzył kawę za-dzwonił Grzegorz , że wróci dopiero wieczorem , a że to ona podniosła słuchawkę umówił się z nią na wieczór. Nie wypadałoby wyszła przed wypiciem kawy a i anyżkowe ciasteczka wyglądały bar-dzo apetycznie.
Wedle jej kryteriów Zantrus był starcem, ze swoimi trzydziestoma sześcioma latami i jak się zdawa-ło nie był w jej „ typie „ Drażnił ją za to zupełnie aseksualny sposób, w jaki na nią patrzył. Wie-działa jak wygląda w sukience, która mogłaby spokojnie uchodzić za halkę w czasach, gdy halki były w powszechnym użyciu . Zaczęła się trochę popisywać, ale nie robiło to na Zantrusie większego wrażenia. Nie pomagało filmowe odrzucanie w tył włosów, podnoszenie ramion w geście fałszywego rozluźnienia by uwypuklić spore piersi oraz fakt, że nie są uwięzione w staniku , ani nawet gładze-nie się po udach , gdy założyła nogę na nogę i haleczka zjechała bardzo nisko. Potem znowu popra-wiała haleczkę i podnosiła ramiona. Tak bardzo się starała, że rozmowa stała się tylko dodatkiem do tej dziwacznej gimnastyki.
Dopiła kawę i wstając odwróciła się, by podnieść z podłogi torebkę postawioną koło fotela. Zaata-kował bez słowa z tak zaskakującą siłą, że nie zdążyła zaprotestować. Przeniósł ją nad ławą, która ich dzieliła, w powietrzu zdzierając z niej majtki i po sekundzie, gdy nadal nie była zdolna wyra-zić najmniejszego protestu leżała już z twarzą w długowłosym dywanie a on wszedł w jej chwilo-wo bezwładne ciało i wykonawszy kilkadziesiąt gwałtownych, krótkich i bardzo szybkich ruchów trysnął w nią z taką siłą, że poczuła się całkowicie wypełniona. Wówczas odwrócił jej nadal bez-wolne ciało i wszedł w nią ponownie. Patrzyła na niego i początkowo czuła jakby to nie dotyczyło jej. Widziała swoje stopy w czerwonych szpilkach oparte na jego nagich ramionach a cały obraz falował w takt jego długich, powolnych ruchów. Za każdym razem wychodził z niej prawie całko-wicie i wracał z powolną determinacją.
Nie czuła bólu, gniewu ani tym bardziej pożądania czy rozkoszy. Za jego plecami było otwarte okno i światło słoneczne oświetlało jego sylwetkę, tworząc wokół rozedrganą aureolę. Cały ten akt seksualnej przemocy odbywał się w całkowitej ciszy. Nie słychać było przyspieszonych oddechów
a jedynymi dźwiękami, jakie rejestrowała były mlaszczące dźwięki tych jednostajnych ruchów. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej ciało, zupełnie niezależnie od jej woli reaguje wyrzutem miednicy za każdym razem, gdy wracał w nią, że obejmuje tego pochylonego nad nią w dziwacznym przysiadzie samca dogami, że niby ostrogami, korkami butów pogania go do szybszego działania.











16
Ona nie dość, że niczego nie czuła to zrobiła się tak senna, że z trudem powstrzymywała się przed zaśnięciem. Co chwilę opadały jej powieki i w końcu spojrzała w bok na róg kredensu, by w wy-polerowanych ciemnobrunatnych drzwiczkach ujrzeć swoje nagie ciało, dziwacznie wygięte w łuk na pustym kremowo żółtym dywanie. Początkowo sądziła, że jest sama, ale po chwili dostrzegła nad sobą i wokół siebie cień, coś w rodzaju mgły. Chciała odwrócić się by spojrzeć na, Zantrusa ale powieki opadły jej w tym momencie ostatecznie i zasnęła.
Gdy odzyskała świadomość siedziała na fotelu, tak jak podczas rozmowy z Zantrusem a krzątała się koło niej pani Krysia.
- Jezu jak się wystraszyliśmy przez to twoje omdlenie. Dobrze, że akurat wróciłam, bo ten mój diabełek zaraz chciał dzwonić po pogotowie. A to zwykłe omdlenie. Taki upał. Mówił, że wyszedł na chwilę do kuchni a kiedy wrócił myślał, że zasnęłaś albo się wygłupiasz.
Magda przeprosiła i na nieco chwiejnych nogach poszła do łazienki. Nie wiedziała teraz, co sądzić i przychylała się chętnie do wniosku, że naprawdę były to tylko majaki, związane z utrata przy-tomności, ale gdy starannie zamknęła za sobą drzwi zdjęła ze ściany owalne lustro i rozebrała się do naga szukając śladów przemocy. Nie czuła w sobie ani na skórze śladów spermy a poza lekkim zaczerwienieniem pośladków, mimo starannych oględzin nie znalazła nic szczególnego. Fakt, że była nieco podniecona i osłabiona mogło być skutkiem tego zemdlenia i erotycznych majaków. Obmyła twarz i poprawiła włosy, a potem jeszcze raz dokładnie przyjrzała się swemu nagiemu ciału z nie-jaką dumą i nawet z czułością poklepała się po tyłku. Swoją drogą nie byłoby źle by pan nauczy-ciel ją zerżnął na jawie, tak by miała z tego coś więcej niż mdłości.
Czuła się jednak niezbyt dobrze i poprosiła Krysię, żeby, gdy Grzegorz wróci odwołała w jej imie-niu wieczorną randkę. Na prośbę Zantrusa by poszła do lekarza machnęła ręką i przez chwilę ich spojrzenia się spotkały, ale w jego wzroku tyle było troski i powagi, że zrobiło jej się głupio za tą erotyczną gimnastykę, którą starała się go zwabić.
Po powrocie do domu wzięła prysznic i przez chwilę oglądała z mamą telewizję a potem poszła na górę i położyła do łóżka. Słuchała muzyki i w końcu jej myśli wróciły do tego dziwnego snu. Za-częła przypominać sobie jak wyglądał Zantrus, gdy pochylał się nad nią i porównywać go z Grze-gorzem. Podniecała ją myśl, że mogłaby mieć ich obydwu i już miała zadzwonić po Grzegorza, ale postanowiła dać sobie spokój i pobawić się sama z pomocą wibratora ( oczywiście prezent od ma-musi). Nie zdążyła nawet go włączyć, zadowalając się wodzeniem jego gładkiej końcówki po rozchy-lonych wargach

9
Na sali poza krzątającymi się lekarzami był jeszcze pan Ryszard Wagner, który leżał za rozstawionym parawanami w dżungli aparatury podtrzymu-jącej życie i zajęty był właśnie procesem umierania. Miał ponad siedem-dziesiąt lat, a mimo to rozstawał się z życiem z wielką złością. Czwarty zawał doprowadził go na skraj przepaści, ale świadomość tego, że jego kolekcja zostanie natychmiast rozprzedana przez wredne dzieci, nawet w takim momencie była jego główną troską i powodem nienawiści do świa-ta. Kiedy przed godziną odwiedzili go, udawał, że śpi, ale wewnętrznie go-tował się słysząc to ich fałszywe pochlipywanie.
Zainteresował się nową osobą na swej sali, ale zezłościły go zapewnienia lekarzy, że wszystko dobrze się skończy.
-Gówno się skończy, nie dobrze – mamrotał pod nosem i to, czego za chwilę stał się jedynym świadkiem mocno podniosło go na duchu. Do-słownie na chwilę pokój opustoszał i Ryszard usłyszał, jak ktoś zdecydo-wanym krokiem wchodzi przez otwarte drzwi by zatrzymać się przy tej kobiecie za parawanem. Po krótkim, szeptanym wstępie usłyszał cichy jęk pacjentki i tryumfalny głos mężczyzny.
- Przypatrz się dobrze! Zobacz jak się twój mąż urządził. On się nie mę-czył, ale twoja córeczka i synalek... Tu głos zniżył się znów do szeptu i Ryszard żeby być świadkiem uniósł się nieco i przez parawan widział, że mężczyzna pochyla się nad kobietą i zdawało mu się, że ją całuje. Zrobiło się cicho i słychać było tylko skrzypienie butów, gdy nieznajomy zawrócił w kierunku drzwi. Zatrzymał się jednak i zza parawanu zwrócił się wprost do umierającego mężczyzny.
- A ty posłuchaj. Za kwadrans wstaniesz z tego barłogu zupełnie zdrowy. Będziesz miał siłę i odporność jak nikt na świecie. Twoje ciało zostało nie tylko uleczone, ale i znacznie ulepszone, ale nie dziękuj tylko uważaj na kolej, na pociągi. Pozbądź się kolei, to rzecz...
Dalszego ciągu pan Ryszard już nie usłyszał, ponieważ sala zaroiła się od personelu, który próbował przywrócić życie martwej kobiecie. On leżał z zamkniętymi oczami, czując jak wstępuje w niego siła. Zaczął cichutko płakać ze wzruszenia słysząc własne serce, które dotychczas postępowało tak zdradziecko, a w tej, chwili tryumfu wróciło do pracy z zapałem god-nym dwudziestolatka. Od razu chciał się zerwać i pobiec do domu, ale zgodnie z sugestią nieznajomego postanowił cierpliwie zaczekać aż całe to zamieszanie dobiegnie końca. Miał świadomość, że stał się obiektem cu-downego uleczenia i nabrał przekonania, że mężczyzna w długim płaszczu z kapturem, którego widział jako cień był aniołem. Próbował nawet przy-pomnieć sobie modlitewkę z dzieciństwa, ale haniebnie utknął na pierw-szej linijce tekstu. Zresztą po chwili doznał olśnienia. Jedyną możliwą przyczyną jego cudownego uleczenia mogła być tylko KOLEKCJA.
Tak, to była prawdziwa wartość. Wartość, dla której poświęcił tak wiele.
Uśmiechnął się wyschniętymi ustami i nieco zbyt głośno zawołał.
- Siostro!







10
Pan Ryszard nawet nie próbował tłumaczyć się lekarzom. Udawał , że śpi
a w stosownej chwili , wykorzystując swą świeżo nabytą siłę oddalił się w
skradzionym szlafroku i kapciach z umieralni. Zbiegł po schodach z drugie-go piętra, rozglądając się czujnie. W końcu trafił na zostawiony niefraso-bliwie przez jakiegoś odwiedzającego płaszcz i zupełnie ignorując piskliwy protest jakiejś kobieciny w opatulonej w kraciastą chustkę . Szczęście mu dopisywało, gdyż w kieszeni znalazł trochę monet. W sam raz na tak-sówkę, zauważył z podniecającą pewnością siebie, że wszystko zaczęło iść mu jak z płatka. Jadąc do domu myślał o ostatnich słowach anioła i początkowo wydawały mu się nieco dziwne, ponieważ od lat nie jeździł pociągami i szczerze mówiąc nie zamierzał. W końcu doszedł do wniosku, że z pewnością chodziło o kolejową część KOLEKCJI. Przyszła mu do głowy nawet taka głupia myśl, że wszystko, co się wydarzyło było próbą podstępnego nakłonienia go do wyzbycia się części zbiorów, ale, mimo, że był prawdziwym maniakiem, to prawie natychmiast ją odrzucił jako wyjątkowo głupią. Nie podlegało żadnej wątpliwości, że został uzdrowiony.
Gdy wchodził po schodach, już piętro niżej usłyszał, co się święci. W je-go mieszkaniu trwał sabat. Stanął pod drzwiami i nie bez pewnej prze-wrotnej satysfakcji, przez chwilę wysłuchiwał odgłosów dzikiej awantury, jaka odbywała się wewnątrz. Nikt tam cicho nie pochlipywał nad losem tatusia a gdy jego synowie kłócili się o wartość KOLEKCJI , używając określenia „ szpargały tego starego chuja „ albo „ cała chałupa zastawiona tym gównem „ albo „ stary chytrus, mówił, że to jest warte milion, ale mi się widzi, że przez te gówniane pocztówki my się pozabijamy „ albo „ gdzie ta łajza ma całą forsę? Konta puste, no to w końcu gdzie?”
Wagner słuchał i trzeba przyznać, że epitety dotyczące jego osoby przyj-mował raczej z pogardliwym uśmieszkiem, w przeciwieństwie do słów podważających wartość jego KOLEKCJI. Bolesne było, że wychował takich kretynów, bo trzeba od razu powiedzieć, że ten wspaniały zbiór wart był tak naprawdę dużo więcej, nie licząc nawet zbioru ukrytego, zawierającego autografy bardzo wybitnych, dawno umarłych ludzi z kręgu kultury ger-mańskiej i anglosaskiej. Licząca prawie sześć tysięcy sztuk kolekcja tego typu białych kruków wpadła mu w ręce jako szabrowniczy łup w 1946 roku w małym miasteczku koło nowej zachodniej granicy. Znaleźli je w kartono-wych pudłach na strychu jego znajomi, którzy właśnie tam się osiedlili . Po-proszony jako gość i domorosły historyk o ocenę ich wartości sprawił, że
wkrótce znalazła się w jego rękach.












11
Wszedł do mieszkania, ale nikt w pokoju niczego nie zauważył . Kłótnia trwała w najlepsze, ale Ryszard nie słuchał, tylko zza ozdobionej intarsjami przedstawiającymi walczące wśród jesiennych liści węże szafki na buty, wyjął obrońcę swojej KOLEKCJI.
Sprawdził naboje w magazynku i z odbezpieczoną bronią wszedł do mniejszego, przechodniego pokoju, który w dawnych czasach był sypialną dzieci a w ostatnich latach był miejscem gdzie spał, przyjmował gości, jadł i oglądał telewizję. Pozostałe trzy pokoje wypełniała KOLEKCJA i właśnie stamtąd dochodziły wrzaski jego spadkobierców. Tu wszędzie walały się ich kurtki i płaszcze. Policzył je i wiedział, że są w komplecie. Trzy pie-przone parki troglodytów. Dobrze chociaż, że nie przywlekli bachorów.
Zamilkli, gdy wszedł, nie ze względu na pistolet, z którego do nich celował
ale ze względu na to dziwaczne zmartwychwstanie i wrażenie, jakie spra-wiał. Nim się odezwał wiedzieli, że nie będą mieli do czynienia z szem-rzącym, na poły złamanym starcem, jakim był przez ostatnie dwa lata. Ta-tuś powrócił taki, jakim znali go z czasów, gdy żelazną ręką wychowywał po śmierci matki swoje pociechy a potem wyprawił je w świat, by jak mawiał rozmnażały się na jego chwałę. Stali teraz przed nim trzej synowie z żonami. Dorośli a przecież momentalnie gotowi do ucieczki niczym dzieci przyłapane na czymś więcej niż psota. Ich żony zarażone tym strachem, zupełnie bezwolne, choć jeszcze w powietrzu unosił się ich pi-skliwy jazgot. Cała ta scena trwała w ciszy, spiętrzona w oczekiwaniu wybuchu gwałtownej nienawiści. Nic takiego nie nastąpiło.
Powiedział tylko twardym, nieco chrypliwym głosem, nieświadomie stylizu-jąc się na starego Clinta Eastwooda z filmu „ Bez przebaczenia „
- Wyjdźcie stąd wszyscy natychmiast , bo was pozabijam.
I wyszli bez słowa, potwierdzając zalety dobrej tresury, zbierając płaszcze, kurtki, szaliki. Tylko najstarszy syn odwrócił się i przez chwilę wydawało się, że coś powie, ale z bliska spojrzał w oczy ojca i widząc w nich szczerą żądzę mordu wyszedł na klatkę schodową, zamykając za sobą drzwi. Wagner odłożył broń i zamknął je na wszystkie zamki, zasuwy i łańcuchy, w jakie je wyposażył. W mieszkaniu nie było nic do jedzenia, ale najpierw zaparzył sobie dzbanek mocnej herbaty i dopiero później za-dzwonił do pana Tadka, mieszkającego na parterze pijaczka, który od lat robił dla niego zakupy w pobliskim supermarkecie i z pliku banknotów, wyciągniętych z podwójnego dna puszki na herbatę wręczył mu trzy setki wraz z listą potrzebnych produktów.
-Duże zakupy Tadek, a że dawno się nie widzieliśmy to pięćdziesiąt dla Ciebie, abyś uczcił odpowiednio mój powrót do świata żywych.










12
Tadek, który był chyba jedynym człowiekiem szczerze uradowanym z po-wrotu tego nieprzyjemnego starca, zasalutował mu z pełną szacunku wdzięcznością i pomknął oblizując się nerwowo na myśl o czekającej go wkrótce alkoholowej uczcie. Trzeba przyznać, że nigdy nie próbował wy-kantować swojego dobroczyńcy i resztę wydawał mu ze skrupulatnością godną szwajcarskiego bankiera, zatrzymując na swoje potrzeby jedynie sumę, jaką z góry określił pan Ryszard.
Dopiero po wypiciu trzech filiżanek piekielnie mocnej herbaty i zjedzeniu
posiłku, złożonego z bułeczek, suchej kiełbasy i pomidorów zebrał się w sobie na tyle by móc ocenić ewentualne szkody, jakie ta horda mogła wyrządzić w jego KOLEKCJI.
Najpierw sprawdził całość, jak je nazywał zbiorów ukrytego i zakazanego, ale nawet nie dotarli w jego pobliże, co było trudne bez wywalenia wszystkiego do góry nogami i bez znajomości klucza do katalogów, które leżały pootwierane na biurku. Ktoś wyciągnął dwa pudła z dziewiętnasto-wiecznymi pocztówkami z Paryża . Uśmiechnął się w duchu, z naiwności ludzi sądzących, że coś, co ma więcej niż sto lat nabiera zaraz jakiejś nie-zwykłej wartości. Nie wiedział, że pudła te przebyły drogę, do Posenville i z powrotem, gdzie bezczelny antykwariusz zaoferował dwieście pięćdziesiąt za całość, co nie dawało nawet kwoty trzy złotych za sztukę . Na tej pod-stawie, licząc pudła doszli do wniosku, że cała kolekcja nie jest warta więcej niż dwieście tysięcy, ponieważ zawierała także ogromny dział współczesny. Przypuszczał, że w końcu sprowadziliby jakiegoś znawcę, albo próbowali sprzedawać po kawałku przez Internet.
Teraz za sprzedaż części zbioru, opatrzonego w katalogu wspólnym ha-słem „kolejnictwo” zabrał się sam. W skład działu wchodziło 21 pudeł z katalogu i jeden komplet ze strefy zakazanej. Był to dział poboczny, który
wraz z „automobilizmem „ nie budził w nim jakichś szczególnie mocnych sentymentów. „Kolejnictwo”, według starannej wyceny warte było nieco ponad sto tysięcy dolarów, ale zdawał sobie sprawę, że sprzedając je szybko nie osiągnie więcej niż sześćdziesiąt, a super rzadki komplet , któ-ry przechowywał w strefie zakazanej gotów był dołożyć jako bonus do udanej transakcji. Wierzył, że musi pozbyć się wszystkich tych pocztówek,
zgodnie z niedwuznaczną sugestią nieznajomego dobroczyńcy a ta setka
była wartościowa tylko dla zupełnie specjalnego typu kolekcjonerów. Jakby na przywitanie ze swoimi skarbami wyjął czarne pudełko , zawierające sto kolorowych w większości pocztówek wydanych jako seria w latach sie-demdziesiątych w Vermont USA. Na pudełku widniał wiele mówiący an-glojęzyczny napis „ Ofiary Wypadków Kolejowych, „ pod którym jego po-przedni właściciel dopisał po polsku jaskrawo czerwonym flamastrem
WPADNIĘCI POD POCIĄG TEŻ








13
Prawie jednoczesna śmierć rodziców Krysi została w miasteczku potrakto-wana jako coś, przy całym rozpaczliwym tragizmie sytuacji, romantyczne-go. Przy takich okazjach ludzie lubią gawędzić o miłości małżonków, po-wodującej, że „ jedno pociągnęło drugie na tamten świat, „ bo nie mogło znieść nagłego poczucia pustki i bezcelowości dalszego życia. W tym przypadku tylko najbliżsi wiedzieli, a przynajmniej wydawało im się, że wiedzą, iż nie było związku między nagłą zapaścią mamy a wypadkiem ojca, ponieważ obydwie te śmierci nastąpiły prawie równocześnie. Jeśli zatem był jakiś związek, to musiałby odbywać się na zasadach jakiegoś
telepatycznego kontaktu. W takie cudowności nikt na szczęście nie wie-rzył. Nikt też nie dociekł skąd pojawiła się w Golinville plotka, jakoby w
sali szpitalnej pojawił się ktoś ze zdjęciami z wypadku i tym przykrym widokiem odebrał sercu pani Czeskiej chęć do dalszej pracy. Plotka, moż-na o tym już teraz powiedzieć wynikła z gadatliwości policjanta zajmują-cego się sprawą zniknięcia będącego już prawie zwłokami pacjenta. Odna-leziony we własnym mieszkaniu, zupełnie zdrowy i wyglądający na nie wię-cej niż sześćdziesiąt lat Ryszard Wagner chętnie opowiedział o wizycie jakiegoś człowieka na sali za przepierzeniem i o tym, że ów nieznajomy zdaniem pana Ryszarda pokazywał chorej jakieś zdjęcia. Oczywiście sta-rannie pominął wszelkie cudowności i swoje angeologiczne przypuszcze-nia. Sam fakt ucieczki 78 letniego starca ze szpitala nie jest ostatecznie przestępstwem. Policjant siedział z niedowierzającą miną porównując jego dane i to, co wiedział o stanie zdrowia swego rozmówcy z krążącym po mieszkaniu mężczyzną i w końcu nie doszedł do żadnych sensownych wniosków, ale to wystarczyłby informacja o feralnych odwiedzinach dotar-ła do miasteczka . Źródłem był prawdopodobnie ktoś ze szpitala, gdzie oczywiście wyśmiano wersję starego zawałowca twierdząc nie bez racji, że na oddział intensywnej opieki nikt nie dostanie się bez wiedzy lekarzy czy oddziałowej a w dodatku, mimo że faktycznie przez dwie lub trzy mi-nuty nikt nie zaglądał na salę to na korytarzu trwała akcja ratunkowa.
Zdarza się po prostu, że czasem ktoś umiera. Sekcja wykazała rozległy zawał, połączony z wylewem. Wszystko.
Na pogrzebie było mnóstwo ludzi, w tym także znajomi Zantrusa z Pose-nville. Zwracała uwagę tylko nieobecność jego rodziców, ale oni od trzech lat mieszkali u swojej córki, w Sydney ( na antypodach ). Wszyscy wspo-minali ich jako dobrych, szlachetnych i uczciwych ludzi. Było wiele płaczu i wiele pocieszeń a jako najbliższa rodzina za trumną szli Zantrus, Krysia jej brat Grzegorz i jego urocza kruczowłosa dwudziestoletnia narzeczona.




14
Wielu dziwiło się, że ta dziewczyna tak emocjonalnie przyjęła śmierć swo-ich niedoszłych teściów, płakała, bowiem nieustannie i dziwnie to kontra-stowało z dość spokojną postawą pozostałej trójki.
Magda miała swój głęboko na razie ukryty powód swojej rozpaczy. Wszystko układało jej się bardzo dobrze z siedem lat starszym Grzego-rzem, z którym spotykała się od trzech lat a od ponad dwóch współżyła z nim ochoczo i bezpiecznie. Wychowywana była przez ultranowoczesną mamę, która nie dość, że sama zajęta prowadzeniem hurtowni pozwalała jej na wiele, co zaowocowało, co prawda przerwaniem edukacji po maturze, ale za to pod względem wiedzy antykoncepcyjnej była chyba najlepiej wy-edukowaną i zabezpieczoną kobietą nie tylko w Golinville.
- Na dzieci przyjdzie czas a na razie musisz być moją prawą ręką w biz-nesie, powtarzała do znudzenia mama, podsuwając córce coraz nowe i skuteczniejsze środki zapobiegawcze. Od początku wiedziała, że córka za-częła sypiać z Grzegorzem i czasem przymykała nawet oczy na fakt, że chłopak zostawał na noc. Po ślubie młodzi mieli zamieszkać w przybud-ówce u Grzegorza, z czym niestara przecież bizneswoman wiązała swoje nieco może zbyt śmiałe plany na zaspokojenie własnych apetytów seksu-alnych.
Magda zaś nie dość, że pod nadzorem ginekologa cały czas brała pigułki antykoncepcyjne, to miała dostarczone przez mamusię pigułki „ dzień po „ na wszelki wypadek a nie warto nawet dodawać, że Grzegorz, poza jed-nym przypadkiem( byli trochę pijani ) nigdy nie pozwoliła się mu posiąść bez prezerwatywy.
Po całym tym wstępie łatwo można się domyślić, że jej płacz na cmenta-rzu spowodowany był tym, że dziewczyna była ciężarna. Oczywiście ojcem nie był Grzegorz i miała problem jak przy tych całych zabezpieczeniach przekonać go, że jakimś cudem to on jest sprawcą. Czas uciekał a przez ten rodzinny dramat sytuacja jeszcze się pogorszyła. Raz, co prawda uda-ło jej się zaciągnąć go do łóżka, ale za nic nie chciał się kochać bez pre-zerwatywy, ponieważ jak twierdził tak się do tego przyzwyczaił, że seks bez kondoma doprowadziłby go do natychmiastowego wytrysku . Nie mo-gła mocniej nalegać tym bardziej, że Grzegorz jeszcze głupio zażartował ,że teraz gdyby zaszła to byłby pewien, że nie z nim i mógłby z czystym su-mieniem kopnąć ją w tyłek.
Był to żart , ale w jej sytuacji nie doceniła tego a podczas stosunku na wszelkie sposoby starała się sprawić mu ból. W końcu udało jej się to tak dobrze, że wyszedł z niej gwałtownie z mocno zachwianą erekcją i stał nad nią z tą pomarszczoną , osuniętą do połowy prezerwatywą , czerwony na twarzy ze złości i bezradny wobec jej nowej agresywności. W tym momencie Magda straciła do niego prawie cały zapał. To jego ciało ja-snego blondyna, mimo silnej muskulatury wydało jej się w tej chwili mi-mo czerwonawej opalenizny białe jak płótno prześcieradła.






15
Kilkanaście dni wcześniej poszła do Grzegorza, ale nie wrócił jeszcze z pracy. Zantrus zaprosił ją na kawę i jak się zdawało przez grzeczność pod-trzymywał rozmowę. Był jak zwykle miły i zabawny, poważnie traktując obo-wiązki gospodarza pod nieobecność żony. Podczas gdy on parzył kawę zadzwonił Grzegorz , że wróci dopiero wieczorem , a że to ona podniosła słuchawkę umówił się z nią na wieczór. Nie wypadałoby wyszła przed wypiciem kawy a i anyżkowe ciasteczka wyglądały bardzo apetycznie.
Wedle jej kryteriów Zantrus był starcem, ze swoimi trzydziestoma sześcio-ma latami i jak się zdawało nie był w jej „ typie „ Drażnił ją za to zupełnie aseksualny sposób, w jaki na nią patrzył. Wiedziała jak wygląda w su-kience, która mogłaby spokojnie uchodzić za halkę w czasach, gdy halki były w powszechnym użyciu . Zaczęła się trochę popisywać, ale nie robiło to na Zantrusie większego wrażenia. Nie pomagało filmowe odrzucanie w tył włosów, podnoszenie ramion w geście fałszywego rozluźnienia by uwy-puklić spore piersi oraz fakt, że nie są uwięzione w staniku , ani nawet gładzenie się po udach , gdy założyła nogę na nogę i haleczka zjechała bardzo nisko. Potem znowu poprawiała haleczkę i podnosiła ramiona. Tak bardzo się starała, że rozmowa stała się tylko dodatkiem do tej dziwacznej gimnastyki.
Dopiła kawę i wstając odwróciła się, by podnieść z podłogi torebkę po-stawioną koło fotela. Zaatakował bez słowa z tak zaskakującą siłą, że nie zdążyła zaprotestować. Przeniósł ją nad ławą, która ich dzieliła, w powie-trzu zdzierając z niej majtki i po sekundzie, gdy nadal nie była zdolna wyrazić najmniejszego protestu leżała już z twarzą w długowłosym dywa-nie a on wszedł w jej chwilowo bezwładne ciało i wykonawszy kilkadzie-siąt gwałtownych, krótkich i bardzo szybkich ruchów trysnął w nią z taką siłą, że poczuła się całkowicie wypełniona. Wówczas odwrócił jej nadal bezwolne ciało i wszedł w nią ponownie. Patrzyła na niego i początkowo czuła jakby to nie dotyczyło jej. Widziała swoje stopy w czerwonych szpilkach oparte na jego nagich ramionach a cały obraz falował w takt jego długich, powolnych ruchów. Za każdym razem wychodził z niej pra-wie całkowicie i wracał z powolną determinacją.
Nie czuła bólu, gniewu ani tym bardziej pożądania czy rozkoszy. Za jego plecami było otwarte okno i światło słoneczne oświetlało jego sylwetkę, tworząc wokół rozedrganą aureolę. Cały ten akt seksualnej przemocy od-bywał się w całkowitej ciszy. Nie słychać było przyspieszonych oddechów
a jedynymi dźwiękami, jakie rejestrowała były mlaszczące dźwięki tych jednostajnych ruchów. Ze zdziwieniem stwierdziła, że jej ciało, zupełnie nie-zależnie od jej woli reaguje wyrzutem miednicy za każdym razem, gdy wra-cał w nią, że obejmuje tego pochylonego nad nią w dziwacznym przysiadzie samca dogami, że niby ostrogami, korkami butów pogania go do szyb-szego działania.











16
Ona nie dość, że niczego nie czuła to zrobiła się tak senna, że z trudem powstrzymywała się przed zaśnięciem. Co chwilę opadały jej powieki i w końcu spojrzała w bok na róg kredensu, by w wypolerowanych ciemno-brunatnych drzwiczkach ujrzeć swoje nagie ciało, dziwacznie wygięte w łuk na pustym kremowo żółtym dywanie. Początkowo sądziła, że jest sa-ma, ale po chwili dostrzegła nad sobą i wokół siebie cień, coś w rodzaju mgły. Chciała odwrócić się by spojrzeć na, Zantrusa ale powieki opadły jej w tym momencie ostatecznie i zasnęła.
Gdy odzyskała świadomość siedziała na fotelu, tak jak podczas rozmowy z Zantrusem a krzątała się koło niej pani Krysia.
- Jezu jak się wystraszyliśmy przez to twoje omdlenie. Dobrze, że akurat wróciłam, bo ten mój diabełek zaraz chciał dzwonić po pogotowie. A to zwykłe omdlenie. Taki upał. Mówił, że wyszedł na chwilę do kuchni a kiedy wrócił myślał, że zasnęłaś albo się wygłupiasz.
Magda przeprosiła i na nieco chwiejnych nogach poszła do łazienki. Nie wiedziała teraz, co sądzić i przychylała się chętnie do wniosku, że na-prawdę były to tylko majaki, związane z utrata przytomności, ale gdy sta-rannie zamknęła za sobą drzwi zdjęła ze ściany owalne lustro i rozebrała się do naga szukając śladów przemocy. Nie czuła w sobie ani na skórze śladów spermy a poza lekkim zaczerwienieniem pośladków, mimo staran-nych oględzin nie znalazła nic szczególnego. Fakt, że była nieco podnieco-na i osłabiona mogło być skutkiem tego zemdlenia i erotycznych majaków. Obmyła twarz i poprawiła włosy, a potem jeszcze raz dokładnie przyjrzała się swemu nagiemu ciału z niejaką dumą i nawet z czułością poklepała się po tyłku. Swoją drogą nie byłoby źle by pan nauczyciel ją zerżnął na jawie, tak by miała z tego coś więcej niż mdłości.
Czuła się jednak niezbyt dobrze i poprosiła Krysię, żeby, gdy Grzegorz wróci odwołała w jej imieniu wieczorną randkę. Na prośbę Zantrusa by poszła do lekarza machnęła ręką i przez chwilę ich spojrzenia się spotka-ły, ale w jego wzroku tyle było troski i powagi, że zrobiło jej się głupio za tą erotyczną gimnastykę, którą starała się go zwabić.
Po powrocie do domu wzięła prysznic i przez chwilę oglądała z mamą telewizję a potem poszła na górę i położyła do łóżka. Słuchała muzyki i w końcu jej myśli wróciły do tego dziwnego snu. Zaczęła przypominać sobie jak wyglądał Zantrus, gdy pochylał się nad nią i porównywać go z Grzegorzem. Podniecała ją myśl, że mogłaby mieć ich obydwu i już miała zadzwonić po Grzegorza, ale postanowiła dać sobie spokój i pobawić się sama z pomocą wibratora ( oczywiście prezent od mamusi). Nie zdążyła nawet go włączyć, zadowalając się wodzeniem jego gładkiej końcówki po rozchylonych wargach sromowych, gdy uderzyła w nią gwałtowna fala bólu. Pierwsze odczucie było takie, jakby ktoś wymierzył jej kopniaka wprost w cipkę a potem ból ogarnął całe jej podbrzusze.